Kurnik duży, one, kurze królewny lekko zdziwione oglądały mnie a to z grzędy, z gniazda, gdy nagle pokazał się on, właściciel haremu Pan KOGUT.
Tylko jedno spojrzenie na mnie i podsumował moją obecność – stary kurak, nie z naszego kurnika, zapewne bez jaj… Ooo to by się zdziwił, ale zaraz, zaraz, ja jestem kogutem?
Pobiegłem do najbliższej kałuży
– Ożesz ty, co się ze mną stało – mam czerwony grzebień, zwisający, a nie stojący. Dziub jak strąk fasoli i jedno pióro w dupie. Koszmar, koszmar. Kto mnie tak urządził. Tymczasem panny wybiegły z zagródki i do mojej kałuży się przyssały.
Pijawki paskudne – pomyślałem. Pić się zachciało, ale woda z kałuży, co to ja jakiś gołąb jestem. Kilka metrów za węglem stała butelka. Mimo, że jestem kurakiem, czytać umiem – OKOCIM STRONG. Nie mogłem dziobem sięgnąć, przewróciła się flaszka, a ja nareszcie mogłem się napić. Nie napiłem się, a nachlałem… Procenty poszły w pióra. Udka zrobily się ciężkie. Na zagrychę zachciało mi się wygrzebać jakiegoś robala. Nic z tego, nie mogłem ruszać pazurami. Poczłapałem tanecznie do koryta. Akurat gospodyni przyniosła żarcie. Kurewstwo rzuciło się, a ten durny właściciel haremu wyszukiwał im co najlepsze kąski z koryta, lizus jeden…
Jasiek! Ten KOGUT chyba nie nasz – powiedziała wskazując na mnie.
Dawaj go, będzie rosół, ale chyba jednak nie, to stary. Mięso będzie twarde. Chudy jakby go wypuścili z kościelnego, kurnika… Patrz on ledwo chodzi, zaraz upadnie , eee tam – niech sobie pożyje.
– Uffff. Uniknąłem toporu kata. Jeszcze się dobrze nie pozbierałem a zaczepiła mnie jakaś stara, niewygadana kwoka:
– Wyglądasz ziomie uczciwie, przypilnujesz na chwilę moje dzieciątka?
Spojrzałem w bok… o larwa, ze dwadzieścia ich. Nie wypadało odmówić.
– Ale zaraz wracaj.
– Spoko ziomalku, ja tylko na chwilkę do znajomej, no wiesz nasze kwocze sprawy.
– Mówiąc to wbiegla na drogę, prosto pod koła Ferrari. Wokół posypały się pióra. Jednak gadulstwo zabija. Ale jakże chwalebna śmierć. Następne pokolenia kurnika będą opowiadać – zginęła pod kołami FERRARI…
Tymczasem ja zostałem ze zgrają bachorów. Łaziły za mną wszędzie i darły się „jeść, jeść”. Grzebałem oczywiście, a to w ogródku, na podwórku, nawet zajrzałem do śmietnika, a że było po świętach więc znalazłem tam same frykasy. Szynkę, sałatki, kiełbaski, jakieś resztki ciast i tortów. O cholera, a to co? To biustonosz mojej Luśki! Na śmietniku? Zapłaciłem za to cacko pół wypłaty. Grzebień mi się wyprostował, dziób zrobił się ostry i zacząłem pokaz Kung fu.
– JASNA CHOLERA! Jołopie, co ty wyprawiasz, łóżko połamiesz.
– Ty żyjesz? Na własne oczy widziałem jak pobiegłaś do sąsiadki i trącił ciebie wóz, ale za to jaki – FERRARI…
– Co ty larwa pleciesz? Jakie Ferrari? Obudź się w końcu, sąsiad znów wierci w ścianach otwory na swoje obrazy, nic nie sprzedał i będzie je wieszał…
Bolesław Bednarz-Woyda