Opowiadanie o grzechu

0
471

Okładka pisma dla pań Zwierciadło z wizerunkiem Agnieszki Grochowskiej zawiadomiła niedawno: mamy MOC, mamy SPRAWCZOŚĆ, Mamy GŁOS. Intrygujące, bo wydawało się, że panie osiągnęły już jakiś czas temu to, co chciały osiągnąć i takie tryumfalne ogłoszenia są im potrzebne dzisiaj średnio. Małgorzata Kidawa-Błońska kandydowała w wyborach prezydenckich. Inne panie przekonstruowały na naszych oczach wizerunek władzy, zajmując 9 z 27 ministerstw obecnego rządu (ofeminin.pl głosi: W rządzie Donalda Tuska zasiada 35 proc. kobiet. To znacznie lepiej niż miało być). To wpłynęło również na zmiany w języku, w którym poszerzył się zasób feminatywów polszczyzny.

Ale ofensywa pań jeszcze się nie skończyła. Wspomniany ofeminin.pl donosi: Powstała asystentka stworzona przez sztuczną inteligencję. Pomoże kobietom w robieniu kariery zawodowej.

Nazywa się Zoe – z greckiego (ζωή) – życie.

Ostatnio słuchaliśmy więc znów o dyskryminacji w oparciu o nierówność wieku emerytalnego pań i panów. Wolno domyślać się, że chodzi o to, iż panowie pracują za długo (bo przecież nie odwrotnie?) i dlatego mają wyższe od pań emerytury.

Jednym słowem, panie dzisiaj – niesyte zwycięstw, świadome mocy i sprawczości – prą.

Javier Milei…

…światowy nacisk feminizmu nazwał nie tak dawno w Davos – absurdalną i nienaturalną walką między mężczyznami i kobietami.
Zaznacza się to cokolwiek także w teatrze.

Legnickim również.

Król Lear według Anny Augustynowicz (2020) miał wieszczyć odchodzący świat patriarchatu. Dlatego jedynym mężczyzną na scenie był Mirosław Zbrojewicz jako przegrany Lear. Była także poczciwa Zemsta Aleksandra Fredry (2020) w wykonaniu samych pań według (nieodgadnionego co do celu) zamysłu Aliny Moś-Kerger. Plus przygrywający paniom Andrzej Janiga. Antygonę (#antygony) Grzegorza Grecasa pokazywaną w ramach Czytelni Modrzejewskiej (2021) reżyser usiłował polepić jakoś
z działalnością aktywistek, które miały odwagę wyjść na ulice w 2021 roku. Tutaj także na scenie pojawiły się panie i tylko jeden pan – Paweł Palcat jako Chór (albo Hur, Chur czy Hór – w ortografii równie swobodnej jak zaproponowana wówczas Antygona).
Obecnie w związku z Dziejami grzechu. Na nowo opowiedzianymi w reżyserii Darii Kopiec
w już opublikowanych recenzjach pojawiły się zwroty, które kierują myśl o spektaklu we wskazanym wyżej kierunku: feministyczny manifest, spojrzenia z kobiecej perspektywy na patriarchalny świat.
Ale wydaje się, że ten klucz nie będzie chciał pasować.

Dzieje grzechu…

…nie miały dobrej prasy od samego początku (1908 rok). Wprawdzie literaturoznawcy chwalą Żeromskiego za umiejętność wnikania w psychikę bohaterki, zdolność obserwacji prowincji i opisu moralnego upadku, ale powieść uznana została za nierówną, nieudaną, niegodną autora Popiołów.
Scenariusz spektaklu legnickiego oparty został na powieści przysposobionej przez Artura Pałygę. Jednak, podobnie jak w przypadku Snu srebrnego Salomei, realizatorom zawadzał przestarzały jakoby język autora. Został więc zmodernizowany. Listy są tu kasowane (e-mail) zamiast darcia lub mięcia, telefony rozładowują się (smartfon), do bram dzwoni się domofonem.
Nie tylko zatem język miał się unowocześnić.
Postaci odczytujemy współcześnie – mówiła reżyserka podczas konferencji przed premierą. Pokazane komplikacje życiowe Ewy na to jednak nie wskazują. Zdaje się, że nie zdołano uwspółcześnić bohaterki. Ona sama i jej kochankowie to wciąż figury o mentalności sprzed stulecia. Artur Hutnikiewicz zauważa, że Żeromski utrwalił w powieści rozprzężenie moralne i społeczne, obraz kołtuńskiego środowiska mieszczańskiej Warszawy oraz ponurą wegetację polskiej prowincji. I to właśnie zobaczyliśmy na scenie.

Bo przecież…

…takie rozczarowanie mężem (matka – Katarzyna Dworak) czy to znudzenie żoną (ojciec – Paweł Wolak), ten sposób wyrażania i okazywania sobie obmierzłości to nie dosyć jeszcze, by uznać to małżeństwo, tę rodzinę za właściwą naszym czasom. Patologiczną, jak ironizował ojciec siedząc w wychodku.
Gadanina Łukasza o odrzuceniu norm społecznych brzmi w 2024 roku jak paplanie współczesnego licealisty usiłującego zaimponować licealistce z młodszej klasy. Najwyżej.
A wezwania do nieprzejmowania się i bycia sobą, wyrażaniu siebie drukowane pod kapslami Coca-Coli albo na opakowaniach czekoladowych batoników stają się manifestem kolejnych pokoleń tiktokowo-instagramowej młodzieży. Od lat.
Trzeba jednak powiedzieć, że choć niekoniecznie współczesna, wspomniana scena i kolejne, rodzinne dialogi Dworak-Wolak, Dworak-Drab to wreszcie teatr, na jaki się czeka. Tu starły się racje, tu buzowały emocje, tu właśnie mieliśmy brak porozumienia, nierozwiązywalny konflikt, dramat. Zderzenie przeciwstawnych pragnień. Tu widzieliśmy naprawdę znakomite aktorstwo.
I tu, owszem, pokazano to, co uniwersalne zdecydowanie jest. W rozumieniu takim, że dzieje się wszędzie i zawsze: matki trwożą się i zabiegają o szczęście córek, ojcowie, którzy wszystko widzą inaczej i nie potrafią uchronić dzieci przed ich losem (bo jak?), zbuntowane dzieci, które ślepo wierzą, że im właśnie, inaczej niż rodzicom – uda się.
Jednak reżyserka chciała odrealnić całą historię, aby w całości ją zuniwersalizować.
Ale próba wydobycia Ewy z jej świata, z czasu, który ją stworzył taką, jaką była, by zgłębiać jej psychikę w jakimś rzekomo uniwersalnym, choć nieco zbyt meksykańskim Zagoram y Zalasam – nie powiodła się.
Zamiar nadania losowi Ewy Pobratyńskiej wymiaru powszechnego weryfikuje się dotkliwie. Zatracenie się w romansie, rozwód, niechciane dziecko, prostytucja czy nawet przynależność do gangu – koleje życia Ewy – wszystko to razem dzisiaj mocno już spowszedniało i w sztuce nosi nazwę, zdaje się – melodramat. Zaledwie. A społeczeństwo, które w powieści (oraz na scenie: dialog Ewa – Łukasz) opisywane jest jako skrępowane zasadami, współcześnie świetnie radzi sobie z wyliczonymi zagadnieniami, opodatkowując prostytuty, otwierając okna życia, o rozwodach, nawet tych kościelnych – nie ma co wspominać, zaś żywoty prawdziwych gangsterów czyta się do poduszki albo ogląda po telewizjach ku rozrywce.


Chyba o żadnym…

… grzechu dzisiaj nie da się już mówić poważnie, a niegdysiejsza genologiczna kwalifikacja – powieść seksualna miałaby obecnie znikome szanse na zwrócenie uwagi na rynku.
Uniwersalność miały może jakoś ratować wystąpienia Bartosza Bulandy, który w dialogu z Ewą (Alvarez), a zwłaszcza – w monologu (Al), a w istocie dyskursie wygłoszonym przed publicznością – tłumaczył nierozeznawalność ludzkich pragnień. Ułudę miłości. Kłamstwo o miłości.
Ale taka prelekcja – to nie teatr przecież. A wyłożona koncepcja – niekoniecznie nowoczesna.
Trochę inaczej jest w zakończeniu przywołującym scenę z Genezis – kuszenie Ewy.
Ma ona z pewnością walor uniwersalności, ale w tym finałowym droczeniu się z Szatanem Ewa sama przeobraża się raczej w motyw kultury, a nie pozostaje postacią, której losy mają nas wzruszać, zastanawiać i poruszać. Tutaj Ewa Pobratyńska staje się Hawwą z Ogrodu Eden.

Sposób istnienia Ewy w spektaklu jest wart osobnego namysłu. Mamy tu aranż, rozpisanie bohatera na kilku aktorów. W THM widzieliśmy to już, dawniej, bardzo dawno temu – w Dziadach na Piekarach i niedawno – w sztukach Filipa Zawady Widzę nic i w Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek – obu reżyserowanych przez Pawła Palcata (któryś z panów ma wyraźną skłonność do takiego rozwiązania).

Ewa Pobratyńska podobnie – jest w legnickiej wersji Dziejów grzechu wypadkową czterech składowych (Skiba, Motorniuk, Drab, Sienicka).
Postać głównej bohaterki nie wydaje się aż tak mocno skomplikowana, więc ponad możliwości aktorskie każdej z wykonawczyń, żeby nie mogła być grana przez jedną aktorkę.
Przypomnieć można, że Magda Skiba grała Lady Makbet, a Magdalena Drab Marię Wnęk w (godzinnym?) monodramie. Z powodzeniem.
Daria Kopiec nie musiała, oczywiście, znać wcześniejszych realizacji THM opartych na prowadzeniu jednego bohatera wieloma zestrojonymi aktorami. Jednak takie właśnie rozwiązanie staje się zauważalnie powtarzalne na tej scenie.

Widownia także nie musi…

…o tym wiedzieć i takie analityczne potraktowanie postaci może się spodobać. Trzeba tu, z drugiej strony i trochę à propos powiedzieć również o, jak zwykle, świetnych głosach i doskonałym śpiewie pań. Zarówno solo (Skiba, Motorniuk), jak i w kwartecie.
Oczywiście, nie wolno myśleć, że Ewa ma jeszcze wersję Ewka, Eve oraz Awa tylko po to, ażeby ze sceny mogła zabrzmieć przejmująca pieśń na cztery doskonale zestrojone żeńskie głosy.
W żadnym wypadku.
Ale trzeba również zauważyć, że aktorzy pozostają na scenie wielokrotnie bez zatrudnienia.
Gdy Ewa flirtuje z Łukaszem, gdy zabija Szczerbica, kiedy kłóci się z matką, gdy zakochuje się ostatecznie (scena z powrozem) – pozostałe wersje Ewy przeczekują to z dość dowolnymi rekwizytami w ręku (popcorn).
Co jednak należy zawsze podkreślać, że w Modrzejewskiej śpiewa się fantastycznie (gdzie jest Ewa Galusińska?)!
I to jest niewątpliwe.
Niewątpliwą także zaletą spektaklu jest scenografia. Wieloczynnościowe szafy na kółkach bez pleców, wyłożone materacami jak w izolatkach dla szaleńców. W nich i przez nie zobaczymy i przedpokój Łukasza, i pokoik Ewy, i wychodek w jej mieszkaniu, i różowawą witrynę jak z Dzielnicy Czerwonych Latarni w Amsterdamie. Staną się przestrzenią zagubienia i poszukiwania się bohaterów.

Wątpliwości…

… mogą natomiast przyjść do głowy w związku z rekwizytami.
Powróz, którym Łukasz krępuje Ewę – jako więź między kochankami?
Czerwone baloniki w kształcie serca i pomarańczowe kuleczki – jako figury, znaki miłości?
Jak mogło do tego dojść?
Wątpliwości mogą także pojawić się w związku z konstrukcją spektaklu.
Ewa siedzi w więzieniu. Tylko zabójstwo dziecka mogło do tego doprowadzić, bo późniejszego morderstwa dokonuje na wolności, o czym dowiemy się dalej.
Ewa więc siedzi. Pierwsza scena – spacerniak. To sytuacja wyjściowa.
W dniu zakochanych na oddział zostają wpuszczeni mariachi (nie ma takiej grafiki w internetach, żeby byli bez sombreros) – muzykanci. I podczas przygotowań do zabawy więźniarek w kolejnych scenach odtwarzana jest historia Ewy. Po kolei – od początku do końca. Z tym, że ten koniec – to wcale nie odsiadka Ewy, lecz jej śmierć.

Ewa umiera…

…w ramionach ukochanego i mogłoby tak być jak w powieści, gdyby zakończyła odbywanie kary. Albo uciekła z więzienia. Skoro jednak stała się prostytutką i została zmuszona do udziału w napaści na Łukasza Niepołomskiego, musiała jakoś odzyskać wolność.
Więc może więzienie Ewy to tylko metafora? Uwięzienie w normach, zasadach, przesądach, własnych słabościach, traumach? Nie byłoby więc żadnego po kolei, choć wszystko musi mieć przecież jakiś początek, a z tym i koniec.
Może więc także i mariachi to tylko jakiś (?) impuls, katalizator wyzwalający retrospekcje?
Ale jeśli patrzymy w THM na Dzieje grzechu. Opowiedziane na nowo, to nie jest to chyba niezasadne pytanie: przez kogo opowiedziane? Z czyjej pamięci wywiedzione?
Czyją narracją ukształtowane?
Chyba tylko pojawiający się Ewie w finale Szatan z jabłkiem jest figurą zdolną objąć całość tej historii z należytym dystansem do niej. Czy to opowieść Szatana?
Nie ma takiej postaci w programie.
Takie historie, zdaje się mówić Daria Kopiec, dzieją się nieustannie, a nieposkromione namiętności stale gdzieś wybuchają gwałtownie i marnieją żałośnie. I nieodwołalnie. I tak w koło.
Jak na obrotowej scenie u Modrzejewskiej w Legnicy, której uruchomienie kończy spektakl.

Nie dowiadujemy się z legnickich Dziejów grzechu niczego nieznanego dotąd sztuce o uczuciach. Krytyka i czas silnie zmaltretowały Dzieje grzechu i autora samego, a obecna próba unowocześniającego przysposobienia do naszych czasów tej średniej powieści zbyt silnie przecież zakotwiczonej w swoim czasie – przyniosło widowisko miejscami efektowne, lecz w sumie nierówne i raczej nieżądające od widowni wiele.

Adam Kowalczyk

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię