Lamus

0
1141

W portalu teatralny.pl znajdziemy wiele ciekawych tekstów. Warto polecić. Bieżąca publicystyka w Recenzjach czy Opiniach albo Felietony komentujące aktualne zdarzenia z polskiej sceny teatralnej. Także Varia to bardzo zajmująca lektura choć sprzed lat. I mimo że są tam bardzo stare teksty – niekiedy zadziwiają aktualnością i tematyką bardzo czasami à propos bieżących zdarzeń.

Tekst Jana Lorentowicza z 1924 roku pt. Repertuar polski a krytyka zanim opisze praktyki dobrego i złego krytyka teatralnego, przedstawia przedwojenne rozeznanie spraw teatru zbliżone nieco do teatralnej dzisiejszości.
Czytamy: Wielkie znaczenie teatrów zrozumiały zarówno samorządy, jak odpowiednie organy państwowe. Gminy miejskie otoczyły opieką 14 teatrów, których deficyty pokrywają częściowo lub całkowicie(…). Pomimo wszelkich zastrzeżeń, jakie nasuwa ta opieka magistratów czy rządu, stwierdzić należy, że wysiłek finansowy tych władz jest bardzo znaczny a funkcjonowanie teatrów bez subwencji byłoby niemożliwe.
Czy nie przypomina to czegoś, akurat – legnickiego?
Gmina, która pokrywa deficyt teatru, wysiłek finansowy władz?
Tylko – na wspak.
Miasto nieskore do pokrywania deficytu teatru, zrzucające z siebie finansowy wysiłek?
Sprawa bańki i pół dla THM z budżetu Legnicy jakoś zacichła i może lepiej zostawić ją urzędnikom.
Dlatego czytajmy sobie dalej Lorentowicza.
Powtórzmy: Znaczenie teatrów zrozumiały zarówno samorządy jak i organy państwowe.
Lorentowicz piętnując złych i chwaląc dobrych krytyków, dostrzega ich ważną rolę w działalności międzywojennego teatru. Tylko dzisiaj jego poglądy mogą wydać się trochę anachroniczne, bowiem autor usiłuje przekonać, że należy, trzeba (konieczność pobrzmiewa w wielu miejscach tego wystąpienia) w teatrze rozwijać twórczość rodzimą.
Znaczy: polską.
Część odpowiedzialności za taki kierunek rozwoju teatru polskiego autor widzi po stronie krytyków.
I dokładnie ich charakteryzuje: wrodzony smak artystyczny, własna estetyka, dostateczny zasób kulturalny, znajomość przedmiotu. Krytyk, powiada Lorentowicz, dopiero zasobny w takie środki będzie w stanie zrozumieć konieczność rodzinnego repertuaru w teatrach polskich.
Zadziwiające, czego w 1924 roku spodziewano się po publicystach.
Ale ciekawsze jest w tekście Lorentowicza coś innego. Powtórzmy raz jeszcze frazę o wielkim znaczeniu teatrów. I teraz potem zdanie: Subsydium narzuca teatrom pewne określone wyraźnie zobowiązanie wobec społeczeństwa. Teatr w pojęciu Lorentowicza mógł być jednym z najpotężniejszych, bo najbardziej dostępnych rozsadników kultury narodowej.
Innymi słowy Lorentowicz widzi silny związek między odpowiedzialnością władz za teatr i teatru za kulturę narodową. Wskazuje ważny społeczny deal: coś wartościowego za coś ważnego.
W tym układzie istotna jest – troska.
Chociaż głównie zajmuje się krytyką, to jego wywód oparty jest na tym właśnie założeniu: w poczuciu troski władze finansują teatr, teatr zaś rozwija narodową kulturę. Również w poczuciu troski.
Obecnie jednak taka koncepcja wydaje się nie do przyjęcia. Ani do obrony.
Utrzymywanie teatrów przez władze – owszem, ale oczekiwania co do ich pracy, to już nie do końca tak, jak w postulatach Lorentowicza z 1924 roku.
Jeśli wówczas subsydiowanie szło w parze ze zobowiązaniem, to dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej. Utrzymywanie teatru – tak, ale za samorządową czy centralną kasę nie można dzisiaj niczego od teatru żądać ani kupić. Artystyczna swoboda nie ma ceny. Nie można za żadne pieniądze pozbawić wolności twórczej żadnego twórcy. Kropka.
Piękne opowieści o renesansowym mecenacie dobre są obecnie już tylko jako eksponaty muzealne.

Profesor UJ Dariusz Kosiński, publicysta niewątpliwie wyposażony w cnoty niezbędne krytykowi, według pojęcia Jana Lorentowicza, zamieścił w Tygodniku Powszechnym artykuł – podwójną recenzję: Snu… z Legnicy i Księdza Marka z Wrocławia. Dwa razy Słowacki (Nazwij to snem – z 5 grudnia).
Gorzką i szyderczą recenzję; przynajmniej w części wrocławskiej.
Ksiądz Marek
wyraźnie nie udał się Jackowi Bunschowi w Teatrze Polskim. Przykłady słabości tego spektaklu wyliczane są dokładnie i boleśnie. I przekonująco.
Zakończenie jednak recenzji wrocławskiej klapy mimowolnie potwierdza pozornie oczywistą prawdę o nieobowiązywaniu więzi forsa za troskę, jaką obserwował, zakładał lub tylko postulował Lorentowicz w 1924 roku.
Teatr polski (oraz Teatr Polski we Wrocławiu) jest słaby – wynika z tekstu Dariusza Kosińskiego.
Jak do tego doszło? Że pozbył się własnej tradycji, że jego pracownicy poczuli się zwolnieni z trudu realizacji takich śmiesznych fanaberii jak pochylone „e”. Że oklaskujący ten teatr ludzie oczekują wyłącznie, by było dostojnie i o cierpiącej Ojczyźnie.
To o teatrze i widowni.
O krytyce czytamy natomiast tak: Analizą tej klęski (Ksiądz Marek w Polskim) i wyciągnięciem z niej wniosków powinny się zająć osoby pisujące do różnych gazet prawicowych, bo to one wszak do bólu troszczą się o obronę tradycji, dziedzictwa i wartości (…) im całkowicie wystarczy, że w spektaklu jest katolicki ksiądz i że mówi się dużo o Bogu i Polsce.
W tym fragmencie, jak się zdaje, zostały wyliczone niektóre składniki narodowej kultury, o którą upominał się Jan Lorentowicz sto bez mała lat temu: tradycja, dziedzictwo i wartości, dużo o Bogu i Polsce.
Ale wyliczone zostały nie jako istotny składnik teatru, lecz współczesny tani i tandetny ochłap rzucany już nawet nie widowni, tylko klaszczącym ludziom. To znaczy – ta fatalna realizacja Księdza Marka z Polskiego ma zadowalać słabo zorientowanych, głodnych katolickości na scenie. Ma być tym ochłapem.
To ciekawe, że złe spektakle mają wystarczyć prawicowo wyprofilowanej prostocie, zaś dobre (tu mógłby być wskazany jako nie do końca niedobry Sen… z Legnicy) – powinny zadowolić wyrobioną publiczność – w ogólności. Tę – usiłuje się znieczulić szyderstwem.
A przecież zły spektakl, to po prostu zły spektakl.
Właściwie wypadałoby się zgodzić z Dariuszem Kosińskim. Że teatr upadł albo obserwujemy właśnie jego upadek, ale zdążył jeszcze wyhodować sobie grupę oklaskiwaczy, którym serwuje to, czego oczekują. I zabawa trwa w najlepsze.
Nieszczęśliwie wciąż potrzeba na nią pieniędzy.
Zastanawiające nie jest wcale, lecz ironiczne dosyć, że to w Tygodniku Powszechnym właśnie, który w winiecie ma dodatek Katolickie pismo społeczno-kulturalne, pojawia się tekst, w którym widownia to simpliciores et idiotae, dla których Bóg i katolicki ksiądz jest najlepszą kulturalną paszą.
Wygląda na to, że stwierdzenie Lorentowicza o istnieniu jakiegoś teatralnego zobowiązania wobec społeczeństwa, z którego wywiązuje się troską o narodową kulturę to tylko piękna idea, która naturalnie musiała powstać po kilku latach upojenia niepodległością, choć wówczas autor przedstawiał ją raczej jako projekt niż rzeczywistość.
Najnowszy obraz tego, co zagnieździło się w teatrze, czyli procesja nowej dyrektorki Teatru Dramatycznego w stolicy z pozłacaną vulvą, pokazuje, jak daleko od jakiejkolwiek troski o kulturę czy w ogóle – troski, znalazł się teatr. Symptomatyczne jest to, że reakcję Wojewody Mazowieckiego w sprawie dyrektorki Moniki S. opisuje się jako zagrożenie dla kultury.
Mamy więc tak, że subsydiowanie teatrów przez gminę, państwo jest widziane obecnie jako oczywistość, konieczność i obowiązek, zaś troska o kulturę ze strony teatru – to tylko kolejny rupieć z zatęchłego lamusa.
Ech, panie Lorentowicz … .

Adam Kowalczyk

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię