Aby zapewnić sobie choć odrobinę udziału w kolejnym sezonie Teatru im. Heleny Modrzejewskiej, tym bardziej, że na horyzoncie rysują się zakłócenia wywołane wiadomo czym, wszedłem do Starego Ratusza bocznymi schodami zapytać o miejsce na widowni, wejściówkę, bilety.
Ale drzwi wszystkich biur pozamykane. Spóźniłem się. Teatr pojechał na urlop.
Ekspozycja wyśmienitych przedwojennych rysunków satyrycznych wywieszonych w holu zajęła mnie trochę i stosik starych (1997 rok) Teatrów na stoliku pod oknem.
Wziąłem bez wybierania do poczytania w wolnej chwili.
Okładka pomarańczowa, okładka waniliowa, okładka czekoladowa.
Teatr nr 1 styczeń 1997r.
Orange.
Zapis ciekawej rozmowy, a właściwie pysznego monologu Giorgio Strehlera, który był gościem w Teatrze Starym w Krakowie 20 października 1996 roku (Goście Starego Teatru. Spotkanie dwudzieste z Giorgio Strehlerem rozmawia Tadeusz Bradecki).
Prowadzący zapytał na początku o początki i popłynęła wspaniała opowieść, którą z sali przerwał trochę za połową, według zapisu, Jerzy Fedorowicz, rzekomo dla dobra młodych reżyserów zapełniających Dużą Scenę Starego, aby spytać gościa o warsztat.
Wówczas rozmowa (czyli monolog) zmieniła charakter i można było usłyszeć/przeczytać, jak reżyser pracuje z tekstem, aktorami. Także o pomysłach, które dojrzewają latami i niekoniecznie są realizowane.
Po pytaniu Jerzego Fedorowicza, niewątpliwie śmiałym, maestro Strehler wygłosił takie coś: Możecie mnie również pytać, jak ubieram się na próby. Teatr nie powinien być tajemnicą.
Czy to była ironia?
Bowiem zanim do tego pytania doszło, gość przedstawił bardzo ciekawe spostrzeżenia o teatrze wyprowadzone z półwiecza własnych doświadczeń (Bradecki: To przecież pięćdziesiąt lat najżywszego teatru na tym kontynencie).
Oprócz kilkakrotnie powtarzanej zachęty: Bądź skromny… – nauki swoich mistrzów zapamiętanej jako bardzo ważna, w pierwszej części spotkania Strehler mówił także o teatrze jako instytucji, która podlega rozmaitym ministrom, syndykom, redaktorom. Władzy, która ma różne pomysły i trzeba się temu podporządkować, żyjemy w demokracji.
Potem jeszcze było tak: Niektórzy z nas wierzą, że teatr może być instytucją publiczną, jak, powiedzmy, szpital. W teorii takie instytucje należą do społeczeństwa, ale w praktyce do partii, które wygrały wybory, do osób, które zostały przez nie mianowane.
Czy nie jest to prawdą? No, jest. Ale nieciekawą. Niełatwą do uznania.
Kiedy więc słychać obecnie (2022r.) narzekanie na niezapowiedziane, nieskonsultowane i bezduszne wypowiedzenie (zerwanie) umowy i wskazywanie domniemanej koalicji PiS z partią prezydencką w Radzie Miejskiej Legnicy, dążącej do zamknięcia teatru (to ci źli) – słyszy się równocześnie bardzo wyraziste milczenie o innej koalicji – w Sejmiku dolnośląskim (to ci dobrzy), która głosami cytowanych w mediach urzędników wyraża zaskoczenie, oburzenie i inne niefajne emocje i postawy wywołane decyzją legnickiego Ratusza.
Inaczej – ta wiara, o której mówił mistrz Strehler nie pozwala przyznać, uznać, zgodzić się, że jest się, jak mówił, nie odkrywając Ameryki przecież, instytucją – zabawką w rękach polityków od nich zależną.
Inny rozkład miejsc po wyborach w Sejmiku, czyli przypadek – mógłby spowodować zupełnie odmienny rozwój wydarzeń.
Tymczasem obraz sytuacji finansowej THM kształtowany jest w mediach jako efekt zamachu z nienawiści na autonomiczną artystyczną instytucję niezależną od wszelkich politycznych i innych okoliczności.
Tak jednak chyba nie jest. Zresztą – czy decyzja wyjścia z teatru – w kierunku rzeczy politycznych, a to znaczy pozaartystycznych, nie mogła (mogła!) zakładać i takich następstw?
Wypowiedzi dyrektora, poza tym, prezentują treść wypowiedzianej umowy niejasno. Wydawało się bowiem, że pod parasolami Ratuszowej dało się słyszeć, że teatr nie jest stroną umowy.
Są stronami Prezydent i Marszałek, czyli miasto i województwo. Natomiast w Oświadczeniu dyrektora teatru Modrzejewskiej opublikowanym na FB czytamy o wypowiedzeniu przez prezydenta Legnicy wieloletniej umowy z UMWD (a de facto z Modrzejewską).
Czy to wszystko (oburzenie, zdziwienie, zaskoczenie, gniewy) bierze się z rozbieżnych interpretacji urzędowego pisma?
Doświadczenie Giorgio Strehlera nie było, widać, potraktowane serio.
Najpierw bezczelnie przerywało się jego piękną opowieść.
A potem nie doczytało sprawozdania z tego pouczającego spotkania opublikowanego w branżowym piśmie.
Teatr nr 3 Marzec 1997r.
Chocolate.
Atrakcyjna Pani Śmierć – redakcyjna rozmowa, którą wywołał Tomasz Łubieński oburzeniem spowodowanym Młodą śmiercią Grzegorza Nawrockiego – tu także, mimo obrotów czasu, temat nie stracił na aktualności. Jakoś żyje – nomen omen.
Punkt sporu tej dyskusji wyrażał się, w skrócie, tak: pokazywać przemoc w teatrze czy nie pokazywać? Jedni (Łubieński, Dembowska) byli bardziej lub mniej przeciw, inni (dwaj panowie Majcherkowie, pani Osterloff) nie byli przeciw. Co niekoniecznie oznacza, że byli za. Stanowiska formułowano różnie.
Teatr ma być wyspą (wysepką), różnych wzniosłych myśli i uczuć, której nie dosięga zalew krwi(…).
Z drugiej strony padały kontrpropozycje: teatr ma odzwierciedlać rzeczywistość, a ta – jaka jest (a raczej była w 1997 roku, choć obecną lepszą nazwać trudno) – każdy widzi.
Można ją spotkać za najbliższym rogiem – ironizował Tomasz Łubieński.
Brutalny świat, to również brutalny język. Który ze względu na wulgarność byłby nie do przyjęcia.
Troska W. Majcherka o wrażliwość widza teatru ’97 wydaje się dzisiaj tak samo anachroniczna jak konwencje sztuki, w ramach której artyści przedstawiali ciemne strony natury ludzkiej, ale też pytali o źródła zła, moralne konsekwencje zbrodni, możliwości jej osądu (Jacek Kłosiński).
Brudy świata w teatrze mogą uczulać (Natalia Adaszyńska) – mogą znieczulać (Aleksandra Rembowska). Rzecz nie do uzgodnienia.
Wniosek Janusza Majcherka ze spotkania może wydać się banalny i pospieszny, jakby kolegium redakcyjne wykonało zaplanowane szkolenie: Sztuka Nawrockiego nie wzbudza we mnie sprzeciwu, mój sprzeciw wzbudza świat, o którym ona mówi.
Wszakże dzisiaj słyszymy bardzo bliskie zagadnieniu głosy.
Właśnie Bartosz Bulanda w fejsbukowej odezwie nakłaniającej do podpisania petycji do Prezydenta Legnicy o zmianę decyzji dotyczącej wypowiedzenia umowy o finansowaniu THM stwierdził:
Dzieci, które od małego chodzą do teatru na spektakle, na zajęcia, na warsztaty teatralne, prawdopodobnie nie będą miały ochoty, żeby komuś skakać po głowie, dźgać kogoś nożem.
Gdyż uczestniczą w zajęciach teatralnych.
Jest więc teatr legnicki instytucją łagodzącą obyczaj i niosącą pokój, i cywilizującą.
Co myśleć o tych dzieciach, które do teatru na zajęcia nie chodzą?
Urodzeni mordercy? Przewrotny Oliwier Stone udowadnia swoim filmem (często przywoływanym nie bez związku w tej redakcyjnej rozmowie), że świat, w którym żyjemy czyni ludzi złymi.
Niektórzy jednak tego unikną.
Kto wie, ile mocy ocalania może okazać petycja do Prezydenta Legnicy?
Teatr nr 4 Kwiecień 1997r.
Vanilla.
W pięknej opowieści Giorgio Strehlera, którą tak zuchwale przerwał Jerzy Fedorowicz, gość Starego mówił o młodym reżyserze, który robi w Warszawie Elektrę i ma problemy z chórem.
I w związku z tym szukał rady u mistrza Strehlera. Tym młodym reżyserem był Krzysztof Warlikowski – w tekście z numeru kwietniowego Teatru zatytułowanym Najwyższa forma milczenia Zygmunt Kubiak proszony o ocenę wystawianej przez Warlikowskiego tragedii ujawnia mimochodem, jak z kłopotu wyszedł młody reżyser szukający rady u maestro Strehlera: chór został przemieniony w balet.
Powiedzieć, że Zygmunt Kubiak był w związku z tym i całą Elektrą na Nie – to nic nie powiedzieć.
Jego opinia jest druzgocąca pod wieloma względami, których przedstawiać nie warto po tylu latach. Zresztą Janusz Majcherek (redaktor naczelny Teatru) wówczas, w 1997 roku – nie miał złudzeń co do jakości inscenizacji Warlikowskiego: ewidentna porażka, płaska psychoanaliza.
Właściwym, jak można sądzić, słowem, opisującym stanowisko Zygmunta Kubiaka w związku z Elektrą z Dramatycznego byłoby oburzenie. Szczególną uwagę zwracają zdania dotyczące traktowania tekstu przez reżysera: W przedstawieniu Krzysztofa Warlikowskiego tragedia antyczna została potraktowana jako podstawa scenariusza, z którego zrobiono zupełnie nową konstrukcję. Gdyby to jeszcze była konstrukcja dobra… (Warlikowski włączył do Elektry teksty innej tragedii, mianowicie Orestei Ajschylosa) – przypomina się Świat na głowie – kwaśny bigos, sceniczny patchworkowy kostium dla pana Williama szyty bez brania miar).
Jeśli o święcie teatru (Widzowie w teatrze Dionizosa – to małe społeczeństwo ateńskie było genialne, przecież oni panują nad kulturą świata do dziś, łącznie ze sprzedawcami cebuli (…)) Kubiak mówi: było to doświadczenie sakralne. Tragedia grecka była rodzajem misterium, na pograniczu nabożeństwa – z czym nie sposób się nie zgodzić, to jak traktować eksperyment w postaci Antygon G. Grecasa zaproponowany w THM w ramach Czytelni – głównie paniom walczącym z reżimem obecnego (wciąż) rządu?
Jak czytamy gdzie indziej – Pizystrat podczas Panatenajów, publicznie kazał recytować eposy Homera, co społeczeństwu ateńskiemu, w tym sprzedawcom cebuli zapewne dobrze robiło na poczucie wspólnoty, gust i rozumienie, co się godzi, a co nie.
Grecka tragedia, według Kubiaka, nie dotyczy aktualności i na pewno nie feministycznego fermentu z polskich ulic XXI wieku. Ani też nie może odświeżyć się czy nabrać jakiejś dziwacznej bieżącej aktualności poprzez wprowadzenie do niej obrazów wojny z Jugosławii – co jasno postawiła Maria Prussak w rozmowie z Januszem Majcherkiem w kwietniowym Teatrze (Chaos i tragedia).
Warlikowski nie tylko bierze tekst, który nie ma w sobie cienia publicystyki, ale próbuje odnieść się w swoim scenicznym języku do spraw, które wcale nie są naszym bezpośrednim doświadczeniem – to Paweł Goźliński w rozmowie z Zygmuntem Kubiakiem.
Niektóre z widowisk, jakie widzieliśmy ostatnio na deskach Modrzejewskiej – czy to Szekspir, Sofokles czy nawet Fredro, choć tylko w czytaniu, ale czytaniu mocno nieuważnym, czego raczej nie powinna usprawiedliwiać nawet performatywna formuła Zemsty – to nie były wzloty.
I chociaż Giorgio Strehler podczas przytaczanego spotkania w Starym mówił, że Publiczność nie może oczekiwać (…) arcydzieł każdego wieczoru, to jednak takie wygibasy jak Zemsta na siedem pań, ekran z przypisami i akompaniatora, czy Antygona w feministycznym kodzie – nie powinny się wydarzać.
Mógłby ktoś się skrzywić, że wszystko to jakieś stare numery.
Prawda, ale smakowite. I niezwietrzałe do końca.
Adam Kowalczyk