Czytam z narastającym zdumieniem o wzroście obywatelskości Polaków. Objawia się ona, oprócz tego, co aktualnie widać na ulicach – w egzekwowaniu swoich praw, ponoć nieudolnie spisanych przez ten rząd. Oto w dokumentach regulujących nauczanie zdalne i hybrydowe – Polacy znaleźli lukę.
Mianowicie uchwycono zapis, według którego rodzic może ubiegać się o zwolnienie jego dziecka z nauczania na odległość, pisząc do dyrektora szkoły, że dziecko nie ma komputera, rodzic pracuje, w domu choroba lub podając jeszcze inne – nie podlegające żadnym sposobem weryfikacji powody wysłania dziecka do szkoły w realu.
To, oczywiście w geście samoobrony i ratowania jakości edukacji, w trosce o dziecko i jego poziom wykształcenia i tak dalej.
Darmowa edukacja…
…jest wciąż bowiem uważana za socjalny arcyklejnot przez rodziców pewnego wiekowego przedziału dzieci. Te tam maszerujące pod tekturową waginą na patyku dziewczyny na czarno – już opuściły system i mogą sobie kontestować, wykrzykiwać, demonstrować, wzywać do reaktywowania socjalizmu i inne takie.
Równocześnie wiadomo od tych samych dzieci, które rodzice wysyłają do szkoły z uzasadnieniem braku opieki, braku czasu, braku komputera, w ogóle – braku, że mama siedzi w domu, że poszła do kosmetyczki, a dziecko ma swój – jak nie komputer, to smartfon, który znakomicie przecież wystarczy do uczestnictwa w lekcji na platformie Teams.
Nie takie rzeczy…
…opanowały już dzieci i taki pikuś jak lekcja ze smartfona na timsie to dla nich pikuś. To znaczy – byłby pikuś. Jest jednak kłopot.
Dzieci nauczone postawą rodziców wysyłających je do szkoły na żądanie, podczas gdy mama idzie do kosmetyczki, podobnie do swoich rodziców – przedstawiają nie podlegające żadnym sposobem weryfikacji informacje o niemożności włączenia mikrofonu, popsutej kamerze albo braku pojęcia, jak uruchomić lekcję na smartfonie.
Jeśli, na razie nieśmiało, odzywają się tu i ówdzie, rozpaczliwe dość głosy o rozpoczęcie nowej pracy u podstaw, to obecnie pozostające w podstawówkach dzieci, nauczone przez rodziców obywatelskiego domagania się swojego – wydają się już stracone dla tego dzieła. Kontrolowane nie przez rodziców, lecz jedynie przez swoich operatorów komórkowych i aplikacje profilujące ich zachcianki, nie ulegną przecież jakimś, nawet niekoniecznie wzniosłym – hasłom czy ideom.
Co ma zrobić nauczyciel, który w szkole usiłuje prowadzić lekcję zdalną dla 40 procent dzieci pozostających w domu i realną dla pozostałych, siedzących w szkolnej sali – to o tym już obywatele rodzice nie wiedzą i, zapewne nie chcą wiedzieć. Zaspokajają swoje obywatelskie – i słuszne żądania i złudzenia; korzystają z prawnie, acz przypadkowo, bo przez nieudolność – zagwarantowanego przepisu: posłałem do szkoły – tam mają ich nauczyć tak, żeby zdały i napisały sprawdzian. To, że w szkole nauczyciele uwijają się w niemożliwym do wykonania trudzie, który jest zupełnie nieskuteczny, który tym niepotrzebnie wysłanym do szkoły niczego nie da, podobnie jak tym siedzącym w domu – kompletnie w pojęciu się nie mieści. W pojęciu zadowolonych z obywatelskiego wykiwania prawa i ministra rodziców głównie.
Bo nie tylko o dzieci przecież w tym idzie.
W sytej i dostatniej Holandii…
…na przykład rodzic nie ma prawa (o zgrozo!) – zabrać dziecka ze szkoły na wakacje z powodu wykupionej wcześniej wycieczki na antypody ani zabrać go na narty w trakcie roku szkolnego. I choć w tej sprawie zapewne dałoby się niejedno wymyślić (Polak przecież potrafi, a co dopiero Holender, który morze ujarzmił), to Holender przestrzega tego prawa, a Holandia ściśle go w tym kontroluje.
U nas, gdzieś w okolicy administrowania oświatą przez panie spod znaku SLD i Obywatelska pojawiły się uwolnienia od tego najmniejszego ze szkolnych rygorów – bez podania sprawdzalnych powodów, rodzic przedkłada szkole już nie usprawiedliwienie, lecz nieuzasadnianą niczym prośbę (żądanie?) zmiany nb na uspr.
Teraz obywatel…
… rodzic, wbrew okolicznościom, egzekwuje swoje roszczenie, kosztem bezpieczeństwa posyłanych do szkoły własnych i cudzych dzieci, także wbrew, co mogłoby wydać się oczywiste, własnym pragnieniom należytego wykształcenia swojego dziecka.
Duma, jaka rozsadza go z powodu wyszukania luki w zapisach o lekcjach zdalnych i bystrości w rozegraniu i okiwaniu ministra powinna niebawem zrzednąć i ulecieć. Kiedy dziecięcia przyniosą do domu świadectwa lub nieco później, gdy okaże się – nie po papierach, ale w życiu – czego obywatele rodzice sami ich nauczyli swoją przenikliwością i cwanym postępowaniem z opresyjnym państwem.
Te dzieci, jak łatwo przewidzieć, za kilka lat wyjdą na ulice z tekturowymi tabliczkami na patyku i głośnymi żądaniami na ustach pod wodzą takich, którzy uczyli się nieco pilniej i którzy zręcznie ukierunkują ich naiwność i braki w wykształceniu do dzieła naprawiania świata i wykuwania nowego człowieka.
Jeszcze wolniejszego i jeszcze nowocześniejszego.
Adam Kowalczyk