Wszystko zaczęło się planowo. Pewnego bardzo słonecznego dnia z przyjaciółmi Teresa, Romanem i Arturem wpadliśmy na pomysł, aby zwiedzić Gibraltar.
Do hiszpańskiego miasta La Linea przyjechaliśmy tuż przed porą obiadową i udało się nam tam zaparkować. Następnie przeszliśmy wzdłuż wybrzeża śródziemnomorskiego spacerkiem na terytorium Gibraltaru, brytyjskiego terytorium zamorskiego. Kontrola paszportowa, celna i jesteśmy na tym skrawku spornej ziemi o którą dyplomacje Wielkiej Brytanii i Hiszpanii toczą spory…
Spacerkiem po lotnisku
Nas to nie obchodzi, udajemy się w głąb miasta-państwa, mamy szczęście, bowiem musimy pokonać trzystumetrowy odcinek pasa startowego lotniska, zaraz za nami zamknięto bramki bo lądował kolejny samolot z tłumem turystów. W zatoce stały dwa olbrzymy, pasażerskie statki. Każdy mógłby pomieścić populacje małego miasteczka. Tłumy na ulicach, szturm na sklepy z pamiątkami, kawiarnie i restauracje.
Miejscowa młodzież urządza przejażdżki do granicy aby pokazać się w najnowszym cabrio z muzyka na full. Nudzą się. My zwiedzamy miasto zaczynając od Grand Casamates Square, to taki sobie plac, gdzie spotykają się wszyscy aby zrobić zakupy, siusiu, wypić kawę, odnaleźć zagubionych z grupy wycieczkowej itd. Idąc dalej zwiedzamy Królewska Kaplicę, ale naszym celem jest ONA – Skała Gibraltarska – Mediterranean Steps, czyli „schody do nieba”. Nigdy nie zapomnimy tej wspinaczki po niezliczonych schodach, które śniły mi się jeszcze kilka tygodni. I ten upał, mokra koszula i pot zalewający czoło.
Znajome makaki
Chwila odpoczynku, gdzieś na ławeczce z pięknym widokiem na morze i cypelek gibraltarski. Nie trzeba było długo czekać. Przysiadło się do nas towarzystwo Magotów Gibraltarskich albo jak kto woli małp z rodziny Makaków. Mama i tatuś z dzieckiem na grzbiecie. Przyglądało się nam to towarzystwo dość przyjaźnie. Na tyle przyjaźnie, że poczęstowaliśmy dziecko bananem. Chwilka i cala trójka siedziała z nami na ławeczce a dzidziuś na moich ramionach. Z tej sytuacji wybrnęliśmy dzięki opiekunowi zwierząt. Pobiegły do niego a my mogliśmy kontynuować zwiedzanie. Pomnik ku czci generała Sikorskiego i szesnastu pasażerów feralnego lotu w 1943 roku odnaleźliśmy bez trudu na Europa Point. Sam pomnik to obelisk z wbudowanym śmigłem samolotu. Jeszcze jakieś ustronne miejsce w wąskiej, ukrytej uliczce, gdzie zjedliśmy coś u Hindusa. Chwila odpoczynku i udajemy się w stronę naszego parkingu w Hiszpańskiej La Linea. Wszędzie tłumy, bowiem
dodatkowo pojawił się w zatoce super wycieczkowy gigant i kilka tysięcy turystów, głodnych jak my wrażeń wyszło w miasto. Co jak co, ale na monotonne życie tutaj nikt nie narzeka.
Spokojnie
Policja na Gibraltarze w liczbie 220 funkcjonariuszy nie ma specjalnie co robić. Nie ma przestępczości, ale turyści to złota żyła i plaga dla tego żyjącego w bogobojnym pokoju państewka, które wybrało w 1967 roku brytyjski protektorat. Pokonaliśmy pas startowy lotniska. Na granicy celnik nie pytał o nic. Żadnej kontroli paszportowej. La Linea de la Conception (to pełna nazwa tego miasta) przywitała nas burzowo, a na Gibraltarze było jeszcze pogodnie i słonecznie. Jazda powrotna w kierunku picassowskiej Malagi i dalej do uroczej Salobrenhi skąd nasza chwilowa „własność” willa na skale obdarzała nas morskimi widokami jak z bajki.
Gibraltar: ludność około 29 tysięcy, waluta Funt Gibraltarski, język angielski, urzędowy hiszpański, klimat subtropikalny typu śródziemnomorskiego.
Bolesław Bednarz
Fot.Bolesław Bednarz