Preludium
Kiedy w zapowiedziach kolejnych czerwcowych premier THM (mają być dwie) znalazła się Momo Michaela Endego – trzeba było wreszcie wypożyczyć i przeczytać. Czas najwyższy. Historia ma już czterdzieści lat. Wydana w 1973 roku w Niemczech (Thienemanns Verlag Stuttgart), w Polsce (Nasza Księgarnia) w 1978 roku. Kto pamięta te czasy?
W tamtym roku – pojawienia się Momo po polsku, ważniejsze były nazwiska rosnących sław: Hermaszewski, Chojnowska-Liskiewicz i gasnących gwiazd: Dygat, Ociepka, Parandowski. Ale przede wszystkim – był Wojtyła.
Czytałem więc sobie i myślałem: Fajne, ale prl musiał odbierać Momo zupełnie inaczej niż my dzisiaj.
Jako krytyka konsumpcjonizmu w latach późnego Gierka, potem krótko Kani, Jaruzelskiego i Rakowskiego (Szarzy panowie?) – czyli narastającej biedy, reglamentacji, zamordyzmu i kompromitacji władz, zwłaszcza jeśli chodzi o konsumpcję i konsumpcjonizm – to zupełnie szkoda każdego słowa.
To nie mogło się udać – taka recepcja książki.
Zresztą Ende był notowany jako twórca fantastyki. A w oryginale Momo została określona jako Ein Märchen-Roman (Powieść baśniowa?, Baśń powieściowa? – teatr z Legnicy lubi takie łamańce). Dzisiaj – to co innego.
Szarym panom, którzy wszystko wiedzą o wszystkich, każdego znajdą i potrafią omotać swoimi schizofrenicznymi koncepcjami, a opornych skutecznie zaszantażować – łatwo wetknąć do ich ołowianych aktówek terminal Pegasusa albo bloczek z wizami na sprzedaż, a fryzjerowi czy zamiataczowi ulic wystającą z kieszeni Gazetę Polską, różaniec albo wywęszyć ich przynależność do Klubu Gazety Polskiej, żeby wyszło, że omotać prostego człowieka niektórym (wiadomo – którym) jest nie tylko łatwo, ale też z podłością im do twarzy i nie doskwiera im zgoła.
A jeśli nie aż tak, to lekko subtelniej, ale w tym właśnie kierunku.
Mizantrop, choć to satyra z czasów Ludwika XIV – nadał się przecież w THM wyśmienicie do szyderstw z Lecha Kaczyńskiego. Molier!
Czemu więc właśnie dzisiaj Momo nie miałaby stać się obrazem zwycięstwa hybrydy femme-enfant nad szarym widmem odradzającego się i rozrastającego faszyzmu?
To takie na czasie, takie aktualne przecież?
Emancypacja kobiet z patriarchalnej opresji i kulturowych uwikłań, emancypacja dzieci z władzy rodziny, kościoła, szkoły, dorosłych w ogóle – wszelkiej władzy i wyrastanie na zbawców świata (How dear you?). Co tu dużo gadać?
Bajanie z teatralnego folderu programowego na czerwiec – że to Spektakl dla dzieci (i dorosłych) odłożyłem sobie na bok. Od razu. Choć może niesłusznie?
Podczas lektury jeszcze jedno mocno wydało mi się dość łatwym zaczepieniem o bieżące czasy.
Więc (?) – czymś kuszącym dla realizatorów.
Ale naszły mnie zaraz wątpliwości, czy reżyserka będzie chciała chcieć? No – bo tak.
W rozdziale Opowieści dla wielu i opowieści dla jednej Gigi snuje historię, którą, gdyby nie był takim beznadziejnym lekkoduchem, wolno by uznać za szczególnie piękne wyznanie miłości.
Zła wróżka, która właśnie dlatego nie ma nawet imienia, a w żyłach zimną zieloną krew, wielokrotnie rzuca czar, by zdobyć serce księcia. Gra wyraźnie nie fair, używając złych mocy. Najpierw rzuca czar, który zamyka oczy księcia na inne damy sproszone w celach matrymonialnych do pałacu. Potem stawia zaczarowanemu księciu warunki, które w ten w końcu – jak to w baśni – złamie.
Wówczas zaczyna się perfidia wyższego piętra. Książę musi za to zapłacić.
Choć bezimienna wróżka prowadzi podstępną, nieuczciwą grę – sama domaga się uczciwości. Oszukuje – a powołuje się na sprawiedliwość. Ot, co.
Ma wprawdzie władzę nad oczami i wzrokiem księcia, lecz nie ma władzy nad jego uczuciami. Supeł związany w jego sercu bez najmniejszego trudu rozwiązuje ukochana i zakochana księżniczka Momo, więc tamten czar złej wróżki nie jest specjalnie groźny, skoro prawdziwa miłość potrafi się z nim uporać.
Nie o to jednak chodzi, kto rzuca silniejsze uroki, lecz o ten moment opowieści, w którym złoczyńca dla zaspokojenia swoich podłych pragnień domaga się od oszukanych dochowywania niegodziwie odebranych, wyłudzonych przyrzeczeń.
Więcej – oskarża okłamanych o niegodziwość i zło, kiedy przejrzą na oczy (to znaczy ich serce przejrzy – dobrze widzi się tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu) i wypowiedzą mu posłuszeństwo.
I w tych oskarżeniach wróżka stawia się w pozycji oskarżyciela, sędziego i egzekutora kary w jednym.
Czy to czasem nie przypomina czegoś? Kogoś? Złego, który innych nazywa Złem?
Ciekawe – zastanawiałem się – jak sobie z tym poradzą w realizacji spektaklu? Pewnie z powodu szkatułkowej kompozycji ten fragment zostanie pominięty. Wiadomo, że trzeba ciąć girlandy jak Piotr Cieplak w Śnie srebrnym Salomei – w imię przystępności i wyrazistości akcji. I jakieś tam paralelizmy i parabole będą musiały wypaść z tego widowiska na sto procent!
Tak sobie myślałem właśnie. I czytałem dalej. Do końca.
Happening
Jako akcja promocyjna spektaklu. Dzieciaki-przedszkolaki wymazały kolorową kredą Plac Słowiański.
Serca, żółwie, kwiatki, kontury człowieka odrysowane według leżących na Placu animatorek kultury, opiekunek i samych dzieci.
Taka zabawa. Inkluzywna.
Spektakl zapowiadany był jako taki zachęcający dzieci do współpracy, współtworzenia.
Udziału.
Konferencja
Bardzo krótka. Ale ważna. Ponieważ reżyserka ujawniła innowację, którą wprowadziła do historii. Coś spoza opowieści Endego: mieszkańcy miasteczka z Momo usiłują sami uruchomić teatr. Historie, które opowiada Gigi to opowieści w opowieści – czemu by więc nie mógł być teatr w teatrze? Czemu nie? Szkatułkowa kompozycja zostanie więc zachowana.
Tak przynajmniej zrozumiałem krótką wymianę zdań z Agnieszką Nasierowską tuż po konferencji. Realizacja Momo w Legnicy jest nagrodą – efektem sukcesu w Czytelni Modrzejewskiej – konkursie rozegranym w teatrze w 2021 roku, którego finał relacjonowałem w Piastowskiej opisując Antygony Grzegorza Grecasa (https://www.gazetapiastowska.pl/kultura/wladzia/).
Agnieszka Nasierowska wygrała wówczas Dobrym człowiekiem z Seczuanu B. Brechta.
I po trzech latach odebrała nagrodę – właśnie reżyserując Momo Michaela Endego.
Actio
Półtorej godziny widowiska dla widowni wypełnionej w dwóch trzecich dziećmi (od kilkulatków wzwyż). Cały parter i balkonu część. Nic dziwnego, że rodzice w różnych miejscach sali zrazu półgłosem objaśniali maluchom sens wydarzeń, następnie brali na kolana usypiające pociechy, pilnie jednak obserwując scenę, aby rozkminić zawiłą akcję.
Bowiem przedstawienie, co było do przewidzenia, zostało mocno skompresowane; historia odpowiada tej spisanej w książce Endego w ogólnym zarysie.
Co dziwić nie powinno kogoś, kto poświęci legnickiej scenie jakiś choćby czas. Zemsta, Antygona, Król Lear, Dzieje grzechu, Sen srebrny Salomei – to tytuły, za pomocą których Legnica usiłuje otwierać oczy publiczności na aktualne problemy i zjawiska współczesnego świata i życia.
Nie zaś, żeby próbować pokazać, co autor chciał powiedzieć. Taka ekstrawagancja.
Ale w godzinę i pół nie da się odtworzyć akcji trzystustronicowej powieści (narracja, dialogi, opisy i cała reszta) na scenie (nawet gdyby to, co napisane – chcieć upchnąć w scenografii, kostiumach, rekwizytach i animacjach – to za jakie pieniądze – się pytam?).
Cięcia, sklejanie różnych opowieści w jedną (wyprawa Argo, opowieść o wielorybie), redukowanie dramatis personae do czterech, pomijanie kluczowych scen książki (wizyta Momo we własnym sercu) – to wynik próby adaptacji, która niekoniecznie się powiodła.
Historia Endego sama w sobie jest bowiem nieprosta.
Na peryferiach pewnego miasta pojawia się dziwna dziewczynka, która swoją dzielnością, odwagą i oddaniem ratuje przyjaciół i resztę świata od nieszczęścia. Chcą je sprowadzić na świat Szarzy ludzie (w książce Szarzy panowie) – złodzieje czasu działający w tajnej organizacji. Podstępnie rozgrywają to, co leży (bywa w tym urok niekiedy) w ludzkiej naturze: przerost ambicji, pragnienie sławy, słaba silna wola, chęć wzbogacenia się, tchórzostwo, słomiany zapał, skłonności do deklamowania, wszystko – aby obezwładnić ludzi i żyć kosztem ukradzionego im czasu (to nie jest oficjalna wykładnia).
Czas ma w tej historii szczególne właściwości. Rządzący nim Mistrz Hora może zatrzymać jego bieg, zagęścić tak, że drzemka Momo mieszkańcom miasteczka wyda się jej roczną nieobecnością wśród nich. Wystarczającą, aby jej bliscy stracili rozeznanie i tożsamość oplątani machinacjami Szarych ludzi.
Jak, poza tym – przedstawić taką zawiłość jak upływ czasu? Albo możliwość jego zatrzymania?
Jak wytłumaczyć knowania Szarych ludzi zamrażających skradziony ludzki czas? I jeszcze – w postaci kwiatów? Jak objaśnić plan ratunkowy Mistrza Hory rozgrywający się w zaordynowanym przezeń światu bezczasie?
Tu usiłowania Pawła Wolaka (Mistrz Hora) nie wystarczyły, choć starał się być zabawny. Pozostały monologiem śmiesznego pana w dziwnych okularach ze świecącymi oprawkami.
Ende potrzebował sporo stron, żeby wyjaśnić, czym się zajmuje Mistrz Hora z jednej strony i Szarzy ludzie – z drugiej. Podobnie na wyłożenie planu ratowania świata przed zagładą.
Akcja zatem, jeśli wiercące się lub usypiające dzieciaki nie zakłóciły rodzicom jej śledzenia – wymagała dość sporego napięcia uwagi lub, jednak, znajomości książki, tak mi się zdaje.
Przysposobienie Momo na scenę, innymi słowy, prowadzące do wytworzenia widowiska ad usum Delphini, spowodowało, że akcja wydawała się do ogarnięcia niełatwa.
Mówiąc mocno oględnie.
Ale powołano także środki zaradcze, teatrowi właściwe. Rozpoznanie biegu zdarzeń oraz antagonistów (Momo vs. Szarzy ludzie) zrealizowano stosunkowo prosto. Według przepisu na baśń. Kolorowy jasny świat Momo i przyjaciół i szary utrzymany w cieniach – złodziei czasu. Świat czyli tła sceny, światła, rekwizyty, kostiumy, ruch, mowa, muzyka – wszystko to oparte na zrozumiałych kontrastach.
Tu wszystko było czytelne i nie było żadnych niejasności. A jeszcze oprócz tych dwu opozycyjnych przestrzeni opuszczana kurtyna tworzyła kilkakrotnie niepodlegającą upływowi czasu siedzibę Mistrza Hory – przestrzeń trzecią. Proscenium, niestety – to ciasnota, do aktorstwa zdatna średnio. Niezróżnicowana przy tym wbrew temu, co w książce stoi. Ale przydatna. Była przy tym opuszczona kurtyna także tłem dla animacji.
Widownia miała więc pewne wsparcie. Chyba zadziałało, bo dzieci kilkakrotnie, zgodnie z zamierzeniami – zechciały podjąć zabawę z aktorami (Zofia Bąk – Momo, Bartosz Bulanda – Gigi, Zuza Motorniuk – szefowa Szarych ludzi), a brawa na zakończenie wydawały się, jeśli nie entuzjastyczne – to szczere.
Finale
Czy nie jest aby przesadne takie, jak wyżej, wnikanie w dziecięcą zabawkę, jaką miała być Momo? Chyba nie, jeśli mają dzieci być traktowane należycie – czyli jak mali ludzie.
Wracając do poprzedzającej spektakl konferencji, przypominam sobie, że redaktor z telewizora z uśmiechem przypomniał dyrektorowi Głombowi, jak radna poprzedniej kadencji utyskiwała na brak widowisk dla dzieci podczas jednej z sesji Rady Miejskiej. Dyrektor Głomb, również z uśmiechem zaprosił radną do teatru. To nie znalazło się w materiale tv regionalnej, oczywiście. Było, jak się zdawało, takim porozumiewawczym puszczeniem oka między panami: przecież teatr robi widowiska dla dzieci, mamy kolejne. Radna trafiła kulą w płot.
Dyrektor Głomb, zdaje się – policzył nawet, ile razy był grany ostatnio Golec spółki Dworak-Wolak.
Zdaje się jednak, że nie o to chodziło wówczas radnej. Raczej: jak często THM produkuje spektakle dla dzieci.
Z tym już jest trochę inaczej niż rachowaniem tytułu widowiska w miesięcznym repertuarze.
Momo premierowo pokazana tuż przed zakończeniem sezonu, pojawi się dopiero w następnym. Tym lepszym, pod rządami nowej umowy Miasta i Województwa czyli Prezydenta Kupaja z wicemarszałkiem Rabczenką. Zobaczymy, jak będzie z tym liczeniem.
Mój (sic!) natomiast wynalazek w postaci akronimu THM zamiast szacownej, lecz długawej nazwy teatru legnickiego, którą podejmuje czasem redaktor @ktu (cieszę!), na okoliczność legnickiej premiery Momo proponuję, jednorazowo – odczytać, mimo wielu atrakcyjnych rozwiązań w spektaklu – tak jak w tytule. Jednak.
Adam Kowalczyk