W sali przy Purkyniego we Wrocławiu w piątkowy wieczór odbył się koncert zespołu Dominica Millera: akustyczna gitara, bas, klawisze i bębny. Prosty skład muzyków, o których lider powiedział, że są najlepszymi na świecie.
Wspominał też o swoim nieobecnym wokaliście, bawiąc publiczność takim odwracaniem ról, bo wiadomo, że przez wiele lat robił muzykę do największych hitów Stinga jako jego gitarzysta.
I takich elektryczny jak w Seven days albo You still touch me i tych bez prądu jak Shape of my heart grane na kanapie gdzieś w toskańskim domostwie Stinga czy okazjonalnych koncertach jak ten z paryskiego Panteonu zrobionego dla telewizji Arte.
W ogóle…
…żartów było więcej – kiedy po wyraźnym żądaniu publiczności muzycy zasiedli do bisu
i zaproponowali kilkanaście taktów rytmicznej muzyki.
Myśleliśmy wszyscy, że rzecz dobrze się rozkręca, gdy nagle – bum!
Koniec. Taki joke.
Albo długaśny numer, w którym trzykrotnie bębniarz miał co kilka minut fantastyczne solówki za każdym razem brzmiące jak efektowny finał. Pozorny.
W programie…
….znalazły się instrumentalne wersje utworów Stinga, sporo numerów wprost z eceemowskich płyt, które nagrywa pod swoim nazwiskiem w takim prostym składzie jak w ten piątkowy wieczór. Pełne powietrza i delikatnych brzmień.
Była też dość zaskakująca wersja A Day In The Life Beatlesów, ale głównie zachwyciły mnie utwory, w których czterej panowie uzyskali brzmienia i klimaty jak z wczesnych nagrań orkiestry Pata Metheny’ego.
Lekkość, melodia, rytm, maestria.
I wszystko z ogromną swobodą – jak powiedział lider – najlepszych muzyków na świecie, którzy grając, bawią słuchaczy i rozkoszują się tym, co robią na scenie.
Średnia wieku widowni wydawała się dosyć wysoka, sporo siwych głów. Wykupiono wszystkie miejsca siedzące i niewielu słuchaczy stało – chyba tylko, żeby kołysać się w rytm.
Sto minut muzyki. Ładny wieczór. Dobry wieczór we Wrocławiu.
Adam Kowalczyk