SEN – koniec Inflacji…

7
1408

Stojąc przed okazałym gmaszyskiem, nie  wiem Legnica, ale chyba raczej stolica, czytam: NARODOWY BANK POLSKI, wchodzę po schodach, jak karierowicz po drabinie kolesiowskiej protekcji.

Ooo… i jest komitet powitalny, członkinie i członkowie rady nadzorczej, dyrektor tejże instytucji i sekretarki dyrektora.

– Witamy, witamy pana inspektora, gabinet już przygotowany – wylewnie odezwał się do mnie szef NBP. Gabinet nie powiem, spodobał mi się, jakieś 250 m2, biurko na  którym mógłbym obsłużyć jednocześnie dwie sekretarki… Przede mną na biurku komputerowe urządzenia liczące, mnożące i dzielące, ale ja wybrałem dodatkowo mój niezawodny sumator powszechnie zwany liczydłem. To było szczególne, miało swoje zalety, wygodne w obsłudze, jak w ruskim sklepie w drugiej połowie XX wieku. Wykonane z surowców najwyższej klasy, w tej chwili ktoś zapukał do drzwi.

– Wejść! – zawołałem głośno, weszło zjawisko urody przecudnej.

– Mam na imię Lukrecja, jestem pańską GŁÓWNĄ sekretarką, zaraz przedstawię moje trzy zastępczynie…  Dziewczyny!

I przyszły one, również piękne i „kompaktybilne”. Dowiedziałem się, że Naczelna, Lukrecja to szefowa sekretariatu, odpowiedzialna za terminarz spotkań i za wpuszczalstwo gości do mojej osoby. Ingrid, niemiecka obywatelka po polonistyce – od parzenia dobrej kawy i „dodatków” do kawy. Barbara czarnulka, czarnooka, od pisania protokołów, opracowywania danych i obserwacji środowiska bankowego. I jeszcze Patrycja, cudo blond od zabawiania gości i specjalistka od dyplomacji biuralnej i międzynarodowej, ponadto archiwistka ze specjalizacją zbierania akt… (po praktyce u Prezesa znanej firmy) i osobista sekretarka kilku generałów, obecnie w stanie spoczynku wiecznego lub bieżącego, emeryckiego.
Nie wiedząc co mnie czeka nakazałem przygotować na dzień następny wgląd do wszystkich aktywów i sald NBP za ostatnie 5 lat, ale oto pojawił się przystojniak, kelner ze stołem na kółkach zaopatrzonym w szampana i słodycze oraz przekąski. Czas szybko minął, na zapleczu gabinetu miałem malutki pokoik dla relaksu i tam zaprowadziły mnie owe cztery pory dnia – Lukrecja, Barbara, Ingrid i Patrycja… Poranne przebudzenie było spóźnione, ale wpadłem w wir pracy. Tu spotkanie, w międzyczasie kawa, petent, jakis minister, za chwilę premier jednego z państw bałkańskich. Moje liczydło miało zajęcie, przeglądałem akcje, telefon byl zagrzany.
– Panie inspektorze chleb staniał dzisiaj o 25 % jak tylko ogłosili, że zajął się pan NBP…

– To ile kosztuje – zapytałem.
– Spadł z 400 na 300 tysięcy złotych.

 

Ta odpowiedź była zadowalająca, ponieważ idąc kupować obuwie zimowe wystarczyła już tylko walizka z banknotami a plecak mógł zostać w domu… Jeszcze mam w pamięci, jak kolega jechał kupić nowy model skody, kasę wiózł na tirze, ale już w drodze do salonu skoda podrożała o pół naczepy tegoż tira. Moje zadanie  – zabić inflację, pozostałość po epoce toruńsko-warszawskiej.
Przegląd aktywów państwa poprowadzil mnie do zastosowania pewnej taktyki, dawno praktykowanej w rodzimym systemie bankowym, ale nie zdradzę tajemnicy w tym felietonie, wasze mózgi też muszą pracować, więc chyba koniec zgadywanki bliski. Zasoby zlotego kruszcu zwiększały się w takim tempie, że skarbcowozy nie nadążały z wyładunkiem żółtego metalu. Ponad tysiąc ton w ciągu tygodnia zapełniło bankowe aktywa. Złotówka zaczęła nabierać wartości. Nagle polski złoty stał się najbardziej rozchwytywaną walutą na świecie. Kantory nie nadążaly z wymianą, nabyć można było złotówkę tylko za żywe złoto. W finalnym okresie 1 złoty polski kosztował 1,5 g 24 karatowego złota. Przynosili wiec ludzie wszystkie złote precjoza, aby nabyć upragnione polskie dewizy. Upadł amerykański dolar, jenami chińskimi wyklejano pokoje hotelowe w Europie bo były mniej warte niż najtańsza tapeta importem z kraju nad Wisłą. Rubel rosyjski i inne waluty przestały istnieć nie mając wartości i wsparcia w złocie. Mój dzienny plan zajęć był zawsze między 10 a 12-tą przeznaczony na audiencje dla prezydentów i królewskich głów.

 

– Panie inspektorze przyjechał Prezydent Białorusi, bardzo prosi o spotkanie – zapowiedziała Lukrecja.

– A kto jeszcze jest w kolejce? – zapytalem.
– Dzisiaj jeszcze przywódca Chin i Korei Północnej, to niech Alaksandr czeka…  Zrobić mu kawę – zapytała.

– Raczej filiżankę piołunu – odparłem.
– Wpuść do mnie Kima.

 

Już po chwili wchodził on, wielki postrach USA i świata, klaniajac się kilkakrotnie dziękował za przyjęcie.

– Nie mamy zlota, ale oferujemy miliony rąk do pracy – oglosil Kim. – potrzebujemy kredytu.

  • Dam kredyt, ale walizeczka z kodami do odpalenia broni nuklearnej pozostanie u mnie.  Acha i żeby było jasne.  Podobne walizeczki już zdeponowali z Chin, USA, Iranu, Indii i Pakistanu, więc bez obaw, ja będę mógł tylko zaatakować.                                                                         Kim otrzymał upragniony kredyt złotówkowy, zdenerwowany natomiast wszedł bez puknięcia przywódca Chin. Miał pretensje, że udzielony kredyt nie wystarcza na koszty odbudowy państwa po pandemii. Przypomniał mi się telefon osobistego sekretarza przywódcy, ten żądał natychmiastowej audiencji u mnie.  Jego sekretarz odgrażał się mojej seketarce Lukrecji, że jak nie będzie przyjęty to kitajskie wojska wejdą zbrojnie do Polski. Lukrecja miala odpowiedzieć, no dobrze, ale gdzie my was wszystkich pochowamy? Tak oto dyplomatycznie załatwila problem zbrojnej chińskiej agresji.
  • Walizeczka z kodami pozostanie u nas jeszcze do momentu jak spłacicie kredyty,

Ten argument wielki przewodniczący zaakceptował.

 

  • Lukrecja, niech wejdzie Alaksandr.

Wszedł, zachowywał się jak producent wazeliny, w końcu dostał upragniony kredyt złotówkowy, ale za karę, za kryzys graniczny kiedyś tam, nakazałem mu przyjąć do swej rezydencji pięciuset imigrantów z rodzinami, żonami, dziećmi, czyli jakieś trzy tysiące osób łącznie. Dwa dni później pojawił się w kancelarii car Rosji, również z walizeczką. Pokorny, grzecznie poprosił o rozmowę ze mną. Przyjąłem go, położył walizeczkę na moim biurku oświadczając:

  • W pańskie ręce panie inspektorze, ale w zamian potrzebuję bardzo dużo złotówek. Moje 70 miliardów dolarów się zdewaluowało i nie mam nic poza ta walizeczką,  panu ją odsprzedam, to będzie zabezpieczenie dla pańskiego kraju.

 

Super interes. Cała władza nad światem w moich rękach. Pozostały jeszcze tylko firmy farmaceutyczne i ich mocodawcy, właściciele i akcjonariusze. Ogłosiłem upadek wszystkich akcji farmy. Pozamykano apteki i fabryki trucizn. Ludzie zaczęli zdrowieć, lekarze i aptekarze zajęli się uprawą roślin użytecznych dla zdrowia. W międzyczasie miasto stołeczne rozbudowywało się błyskawicznie, rozebrano jakieś srebrne wieże a na ich miejscu stanęły dwa potężne drapacze chmur WCT (warszawskie centrum towarowe,) stały się tym samym najwyższymi na świecie, bo każdy gmach miał 1800 m wysokości.

Tak oto doprowadziłem moi drodzy do odrodzenia się ZŁOTÓWKI, do POTĘGI RP i bogacenia sie narodu, który mnie uwielbiał, ba nawet sam papież zapowiedział, że jak tylko umrę to w trzy dni zostanę beatyfikowany… Super perspektywa. Tak podjarany osiągnięciami i władzą kazałem się zawieźć szybką windą na najwyższe piętro jednego z WCT aby ogarnąć moc i zobaczyć co jeszcze można zrobić w kosmosie aby go zagospodarować. Wychyliłem się troszeczkę, ale wiało na górze. Tak mocno, że straciłem równowagę przy barierce i wypadłem lecąc ze świstem w dół… I jebło… Znalazłem się na podłodze.

– Co ty jełopie wyprawiasz, mało ci łóżka, wiec spadaj – obudzil mnie krzyk mojej Luśki … Ech, a już taką wielką Polskę zbudowałem…

Bolesław Bednarz-Woyda

7 Komentarze

  1. Kto wie, co czeka nasz piękny kraj w przyszłości? Może to właśnie jej wizja? Oby…pozostaje trzymać kciuki za naszych prezesów najjaśniejszej Rzeczpospolitej😅

Odpowiedz na „DarekAnuluj odpowiedź

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię