Z legnickiej kostnicy…

5
2122

Zimno, poczułem ten chłód na plecach. Wszystkie członki mi zesztywniały z tego mrozu. Gdzie ja jestem? O jasna cholera, leżę goły, przykryty czymś jak prześcieradło w ciasnej komorze.

W pewnym momencie otworzyły się drzwiczki i ktoś wyciąga wózeczek ze mną na zewnątrz. Udaję trupa i czekam. Przekładają mnie na stół prosektorski, jestem przykryty tym całunem, którym wcześniej przykrywano zapewne innych nieboszczyków. Czyjaś ręka w niebieskiej (nie niebiańskiej) rękawiczce ściąga ze mnie śmierdzący całun, widzę jak gapi się na mnie ktoś w maseczce chirurgicznej i gada do siebie: Trzeba zacząć od trepanacji czaszki bo to zwłoki z łysą głową. „Ktoś” sięgnął po coś w rodzaju wiertarki z piłą tarczową.

Zabrzęczało…

Otworzyłem szeroko oczy i wrzasnąłem STOP KONOWALE! Ten ze strachu pobiegł z piłą, której kabel wyszarpnięty z kontaktu pociągnął się za nim. Ubrałem jakiś zdobyczny, lekarski, niebieski „garniturek, założyłem biały kitel. Wyszedłem niezauważony na szpitalny korytarz a w chwilę później znalazłem się na zewnątrz z zamiarem udania się do domu. Nic z tego – doktorze jest pan wolny? – zapytała mnie jakaś siostrunia. Owszem wolny, odparłem, no co miałem powiedzieć, żona czeka z obiadem w domu?

– Pojedzie pan do pacjenta na Wrocławską. Jest przypadek śpiączki na którą zapadają tylko faceci i kończy się ona śmiercią.

– Jadę! – szybko wskoczyłem do ambulansu i jazda po legnickich, gładkich szosach, oczywiście na sygnale.

Pacjent…

…faktycznie, nie rusza się i śpi, tylko chrapanie coś mi podpowiada aby ten przypadek sprawdzić. Próbuję obudzić pacjenta, a to uderzając w policzki, szarpiąc za ręce, podnosząc do pionu. Nic, śpi i chrapie, Wpadłem na pomysł, podałem mu do wąchania nie sole trzeźwiące, a normalną, gorzką żołądkową. Cudowny środek, pacjent się wybudził, wyrwał mi flaszkę i pyta gdzie kieliszki. Ja, sanitariusz i on opróżniliśmy flaszeczkę uzdrawiając go na dobre. Mówię do kierowcy, aby mnie podwiózł do domu, a tutaj nowe zlecenie wyjazdu do następnego przypadku śpiączki. Ta sama terapia i te same wyniki, w ten sposób wykonaliśmy plan roczny szybkiego leczenia z choroby śpiączki pandemicznej.

W końcu jestem w domu, Luśka szczęśliwa bo z kostnicy do łóżka to cud. Niezbyt wiele tego szczęścia, skąd oni mieli moje namiary? Nowe wezwanie, do pacjentki tym razem.Pytam ile ma lat – 27 odpowiadają. Ambulans już na dole. Szybko do młodej na osiedle Kopernika. Tam czeka jej zmartwiony chłopak. Kurde niedobrze, potrzebna reanimacja, to nie żarty, uciskam piersi, jest oddech, ale trzeba przecież na wszelki wypadek jeszcze usta-usta. Chłopak stoi obok i mówi – to ja zrobię ten zabieg na usta.

– Nie da rady młody człowieku, tu potrzebne jest doświadczenie medyczne a poza tym pan pił.

– Ale pan też nie wygląda na trzeźwego.

My dyskutujemy a ona złapała oddech i zdziwiona pyta CO SIĘ STAŁO? Właśnie uratowałem tobie panienko życie…

– Ojej dziękuję – i zrobiła mi usta-usta.

Już mi się nie chciało wracać do Luśki, ale oto następne wezwanie, babcia zasłabła. Ma 101 lat. Cholera, usta-usta musi zrobić sanitariusz.

Dałem babci…

…łyk żołądkowej i ożyła. Teraz jeszcze wywiad, babcia mówi, że była w Szwajcarii na nartach! I może to covid, zrobiłem test, zdrowa! Chwała Bogu.

– Jak było na nartach – zapytałem z ciekawości.

– Fajnie, mam opiekuna, młodego z Ukrainy, zjechaliśmy razem, ale była jazda, mówię panu, na dwóch nartach dwie osoby. Góra była, ojejej, bardzo wysoko, no a jak – tylko trochę ciasno bo dużo dzieci zjeżdżało, nawet na sankach.

Więcej nie pytałem, babcia normalnie zasłabła bo w nocy nie spała. Ale opiekun się bardzo dobrze opiekował. Ja chcę do domu, ale ostry dyżur trwa, mam dość.

Bardzo chcę teraz wrócić do domu, wypić moje ulubione full mocne piwko serialowe i wcisnąć się do ogrzanego łóżeczka pod puchową kołderkę, gdzie czeka moja „Lusia”.

Nic z tego, sanitariusz wzywa, bo zgłoszenie zbiorowego zatrucia u jednego z vicemarszałków województwa, jednej z restauracji na Tarninowie. Karetki z innych miast też w drodze. Na miejscu ustalam, że podczas przyjęcia, na którym byli obecni bonzowie partyjni, senatorowie i dyplomaci, jakieś 35 osób zatruło się grzybami, które podano wszystkim gościom i żeby nie było wątpliwości podano też ratlerkowi o imieniu PIKUŚ, który zjadł grzybki jako pierwszy. Skoro piesek żyje to danie jest bezpieczne i podano je gościom. Ale po godzinie wbiegł do sali bankietowej kucharz z wiadomością – PIKUŚ NIE ŻYJE!

Panika…

…wśród gości, zaczęli wzywać karetki. Zabrano wszystkich do szpitala na płukanie żołądka. Ja tymczasem chciałem ustalić więcej na temat śmierci psiny. Wezwałem kucharza i w obecności gospodarzy zapytałem – czy bardzo cierpiał, miał konwulsje?

– Gdzie tam, panie doktorze, PIKUŚ wybiegł na ulicę jak dostarczali alkohol, trach! Uderzył go samochód. Zginął na miejscu.

W pewnym momencie przypomniałem sobie, że w kostnicy, w chłodziarce został mój złoty zegarek, wart 50 tysięcy zł. Wróciłem, wczołgałem się do środka, znalazłem, a w tym momencie drzwiczki się opuściły i zatrzasnęły. Trudno, będę musiał wezwać pomoc.

– RATUNKU! – poczułem kopnięcie w łydkę

– Co sie drzesz, jołopie jeden!

To moja Luśka się obudziła i kopnęła. Jaka ulga, to był tylko horror sen.

Bolesław Bednarz-Woyda

5 Komentarze

  1. Pięknie Przyjacielu Pięknie, całe szczęście, że jest jeszcze Lusia. 😊😊😊 Jak zawsze świetnie napisane, czyta się z uśmiechem na twarzy. Szacuneczek Przyjacieu 😊😊😊

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię