SEN – Kogucie lata

1
1133

Kurnik duży, one, kurze królewny lekko zdziwione oglądały mnie a to z grzędy,  z gniazda, gdy nagle pokazał się on, właściciel haremu Pan KOGUT.

Tylko jedno spojrzenie na mnie i podsumował moją obecność – stary kurak, nie z naszego kurnika, zapewne bez jaj…  Ooo to by się zdziwił,  ale zaraz, zaraz, ja jestem kogutem?
Pobiegłem do najbliższej kałuży

– Ożesz ty, co się ze mną stało – mam czerwony grzebień, zwisający, a nie stojący. Dziub jak strąk fasoli i jedno pióro w dupie.  Koszmar, koszmar. Kto mnie tak urządził. Tymczasem panny  wybiegły z zagródki i do mojej kałuży się przyssały.

Pijawki paskudne – pomyślałem.  Pić się zachciało,  ale woda z kałuży,  co to ja jakiś gołąb jestem. Kilka metrów za węglem stała butelka. Mimo, że jestem kurakiem,  czytać umiem – OKOCIM STRONG. Nie mogłem dziobem sięgnąć,  przewróciła się flaszka, a ja nareszcie mogłem się napić. Nie napiłem się, a nachlałem… Procenty poszły w pióra. Udka zrobily się ciężkie. Na zagrychę zachciało mi się wygrzebać jakiegoś robala. Nic z tego, nie mogłem ruszać pazurami.  Poczłapałem tanecznie do koryta. Akurat gospodyni przyniosła żarcie. Kurewstwo rzuciło się, a ten durny właściciel haremu wyszukiwał im co najlepsze kąski z koryta, lizus jeden…

Jasiek! Ten KOGUT chyba nie nasz – powiedziała wskazując na mnie.

Dawaj go, będzie rosół, ale chyba jednak nie, to stary. Mięso będzie twarde. Chudy jakby go  wypuścili z kościelnego, kurnika… Patrz on ledwo chodzi, zaraz upadnie , eee tam – niech sobie pożyje.

– Uffff. Uniknąłem toporu kata. Jeszcze się dobrze nie pozbierałem a zaczepiła mnie jakaś stara, niewygadana kwoka:

– Wyglądasz ziomie uczciwie, przypilnujesz na chwilę moje dzieciątka?

Spojrzałem w bok… o larwa, ze dwadzieścia ich. Nie wypadało odmówić.

– Ale zaraz wracaj.

– Spoko ziomalku, ja tylko na chwilkę do znajomej, no wiesz nasze kwocze sprawy.

– Mówiąc to wbiegla na drogę,  prosto pod koła Ferrari. Wokół posypały się pióra. Jednak gadulstwo zabija. Ale jakże chwalebna śmierć. Następne pokolenia kurnika będą opowiadać – zginęła pod kołami FERRARI…
Tymczasem ja zostałem ze zgrają bachorów. Łaziły za mną wszędzie i darły się „jeść, jeść”. Grzebałem oczywiście, a to w ogródku, na podwórku,  nawet zajrzałem do śmietnika, a że było po świętach więc znalazłem tam same frykasy. Szynkę, sałatki, kiełbaski, jakieś resztki ciast i tortów. O cholera, a to co? To biustonosz mojej Luśki! Na śmietniku? Zapłaciłem za to cacko pół wypłaty. Grzebień mi się wyprostował, dziób zrobił się ostry i zacząłem pokaz Kung fu.

– JASNA CHOLERA! Jołopie, co ty wyprawiasz,  łóżko połamiesz.

– Ty żyjesz? Na własne oczy widziałem jak pobiegłaś do sąsiadki i trącił ciebie wóz, ale za to jaki – FERRARI…

– Co ty larwa pleciesz? Jakie Ferrari? Obudź się w końcu, sąsiad znów wierci w ścianach otwory na swoje obrazy, nic nie sprzedał i będzie je wieszał…

Bolesław Bednarz-Woyda

1 Komentarz

Odpowiedz na „AnonimAnuluj odpowiedź

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię