Nikt nie jest stąd i właśnie dlatego każdy jest u siebie

0
1231

Ostatni rdzenny mieszkaniec marnie skończył już dawno, dawno temu. Nikt nie zwrócił uwagi, bo ważniejsza część świata jak zwykle była zajęta swoimi wojnami. W Polsce kończyła się ta z Rosją (jedna z wielu), Szwedzi podpisali pokój z Duńczykami. Uwaga Holendrów była zaś skierowana na wschód, właśnie stracili Tajwan – Ilhę Formosę, piękną wyspę. Kto by się przejmował małą wysepką na południu, tym mniej znaczącym skrawku świata, tak daleko od Europy?

– Jest nawet jeszcze gorzej. Rdzenni mieszkańcy Mauritiusa nie tylko byli wykorzystywani do niewolniczej pracy, ale wręcz wszyscy zostali już zabici i zjedzeni przez kolonizatorów – powiedział w 1966 roku ambasador Wielkiej Brytanii. Ta ironiczna uwaga miała być odpowiedzią na pełen oburzenia zarzut ze strony radzieckiej, że Mauritius wciąż jest kolonią pod jarzmem korony brytyjskiej. Nawet jeśli żart wydaje się mało śmieszny, a wrażliwość ambasadora mocno przytępiona, jednego nie można mu odmówić – w sumie miał rację. Każdy z obecnych mieszkańców wyspy swoich korzeni musiał (i nadal musi) szukać poza archipelagiem Maskarenów.

Mimo to wizerunek dawno zmarłego autochtona jest symbolem kraju.

Nonszalancko opiera się stopą o prawą stronę herbu, spogląda na nas z banknotów. W sumie prezentuje się całkiem zabawnie. Przysadzisty korpus na nieproporcjonalnie krótkich nogach, duży, zakrzywiony dziób i maleńkie skrzydła nielota. Rdzennym Maurytyjczykiem, którego miał na myśli ambasador, był bowiem dront dodo.

Tu spacerował autochton dodo

Tylko on mógł przywitać holenderskich kolonizatorów, kiedy przybyli na wyspę. Ewentualnie mogły mu towarzyszyć gigantyczne żółwie. A wszyscy przodkowie dzisiejszych Maurytyjczyków są skądś. Z Azji, Afryki, Europy. Ale oni sami są z Mauritiusa.

RAZEM

– Jesteśmy wielokulturowi. Chrześcijanie, hinduiści, muzułmanie, wszyscy żyjemy razem i musimy się szanować. – Mówi Prakash. To zdanie zabrzmiałoby pewnie jak oklepany frazes, gdyby nie to, że przed chwilą zrobił chrześcijański znak krzyża i pomodlił się przed figurką Maryi. W dzisiejszych czasach Maryja zapewne nieczęsto miewa towarzystwo. Stoi samotnie w kapliczce pośrodku gęstego lasu, mniej więcej w pół drogi ze wsi Henrietta w dolinę. Zanim do wioski dociągnięto elektryczność i wodę, mieszkańcy codziennie schodzili tą ścieżką obok Matki Boskiej. Zapewne większość z nich modliła się raczej przed posągiem Ganeshy, ale może, tak jak Prakash, również zatrzymywali się na chwilę, by porozmawiać z Maryją? Teraz chodzą tędy głównie wycieczki oprowadzane przez Prakasha.

Droga w Parku Narodowym Black River Gorges

– Jesteś chrześcijaninem? – pyta Fabrice. Szwajcara ciekawi wszystko, od gatunków leczniczych roślin z otaczającego tropikalnego lasu, poprzez regulacje transportu duriana, aż po służbowe i osobiste ciekawostki z życia przewodnika.

– Nie, jestem hinduistą. Ale jestem wierzący, to wystarczy.

Niespełna 25 kilometrów dalej, w centrum stolicy, Port Louis, wilgotny upał kładzie się na skwerze Plaine Verte niczym gęsta chmura lepkiej, cukrowej waty. Ludzie szukają ulgi w cieniu drzew i budynków, ale nawet tam nie znajdują wytchnienia. Słońce parzy mniej, ale nadal nie ma czym oddychać.

Autorka odwiedza restaurację w Chinatown w Port Louis

Na brudnym murku…

…pod bankomatem siedzi kobieta. Jest cała ubrana na biało. Nie rusza się, ale na twarzy ma nikab, nie wiadomo więc – czeka na kogoś czy śpi? To codzienny widok w tej okolicy. Większość kobiet zakrywa włosy, wiele z nich – twarze. Dwie przecznice od skweru wznosi się słynny meczet Jummah. Ta dzielnica należy do wyznawców Allaha. Kilka metrów dalej pod zadaszeniem obdrapanego, betonowego przystanku siedzą trzy inne muzułmanki. Obok nich – wysoka czarnoskóra dziewczyna o obfitych kształtach podkreślonych minispódniczką i bluzką na ramiączkach. Wszystkie czekają na autobus – może do węzła Immigration Square, a może dalej. Tak czy inaczej, wszyscy są u siebie.

Wystarczy skręcić w Royal Street, tuż za rogiem. Już stąd widać jej zarys. Charakterystyczny wywinięty dach pokryty czerwoną dachówką, a pod nim napis „Przejście Tangów”. Brama do China Town. Wzdłuż budynków ciągną się resztki dekoracji. Lśniący, srebrzysty smok jakby owijał swoim ciałem całą dzielnicę, zamykał ją w boskim uścisku, wił się wąskimi uliczkami.

Trochę jak smażony makaron serwowany przez Huihui w jej restauracji. Tu nie ma tradycyjnych czerwono-złotych dekoracji, tylko chłodne, plastikowe ławy. Może to i znak autentyczności, w końcu tak wyglądają uliczne jadłodajnie w Chengdu, a nie udające chińskie restauracje w Europie. Wnętrze tylko sprawia wrażenie chłodnego, bo jest tu tylko trochę mniej parno niż na ulicy.

Huihui…

…pochodzi z Hunanu, z południa Chin. Pewnie dlatego świetnie czuje się w tutejszym klimacie. Wilgotny upał przypomina jej o domu. Przyjechała tutaj rok temu z mężem.

– Jak przyjedziesz do Chin, to napisz do mnie na WeChacie – mówi mi na pożegnanie

Czuję się lekko skonsternowana.

– To mieszkasz tu czy w Chinach?

– Trochę tu, trochę w Chinach. Tutaj pracuję, ale wracam do Chin kilka razy w roku na dłużej. W Chinach się lepiej żyje.

Zdecydowali się założyć restaurację, bo gdzie jak gdzie, ale na małej, afrykańskiej wyspie na pewno brakuje dobrego, chińskiego jedzenia. „Brak” nie jest tu pojęciem abstrakcyjnym, tak jakby w Warszawie brakowało restauracji serwującej faratę. Z pewnością znalazłaby swoich stałych klientów i wielbicieli, ale czy teraz, gdy jej nie ma, odczuwają tę nieobecność? Zapewne inaczej widzą to chińscy imigranci, tak jak Huihui tęskniący za domem, a jeszcze inaczej – Sinomaurytyjczycy. Czy czują się Maurytyjczykami? Zapewne. Czy kultywują zwyczaje kraju, z którego pochodzą? O tym mówi każdy sklep, każda restauracja, każdy zakład szewski przy tej ulicy. Każda tabliczka, plakat, szyld, na których widnieją chińskie znaki.

OSOBNO

Gdyby żółwie olbrzymie żyły nie sto lat, ale kilka razy dłużej, zapewne nie wspominałyby dziś dobrze Holendrów. Wytępili dodo, wycięli lasy, a na ich miejscu zasadzili trzcinę cukrową. Trzcina, w przeciwieństwie do hebanowców, musiała być troskliwie doglądana, więc sprowadzili na wyspę niewolników. Afrykanów ze wschodu i zachodu kontynentu, Madagaskarczyków. Kiedy Mauritius stał się Ile de France, Wyspą Francji, sytuacja nie poprawiła się. Przez sto lat niewolnicy, ich dzieci i wnuki, słuchali codziennie mowy swoich samozwańczych panów. Rozumieli ją już, ale przecież nikt nie zawracał sobie głowy, by nauczyć ich zapisywania jej. Zaczęli więc posługiwać się nią po swojemu. Zapisywali to, co słyszeli, wplatali słowa ze swoich ojczystych języków.

Wiele lat później, gdy Wyspa Francji odzyskała swoją dawną nazwę – dla nowych kolonizatorów Mauritius, dla miejscowych Moris – era niewolnictwa zakończyła się. Brytyjczycy zaczęli sprowadzać pracowników ze swojej nowej posiadłości, Indii. Chociaż dzisiaj Maurytyjczycy pochodzenia indyjskiego stanowią ponad połowę mieszkańców wyspy, rozmawiają między sobą językiem dawnych niewolników. Kreolski jest wszechobecny. Rozbrzmiewa na ulicach China Town w stolicy wyspy, Port Louis, w położonym na wschodnim wybrzeżu Mahebourgu, w małej wiosce Camp Diable na południu. Chociaż billboardy reklamują „lekol” (od francuskiego „l’ecole” – „szkoła”) i promują „edukasyon” (fr. „l’education” – edukacja), do niedawna edukacja w tym języku nie była możliwa. Języki byłych kolonizatorów, mimo że nie posiadały statusu urzędowych, oficjalnie pełniły taką rolę.

Manufaktura ciastek z manioku, Mahebourg

– Wcześniej po kreolsku mówiliśmy tylko w domu i na ulicy, w szkole obowiązywał francuski albo angielski. Ale parę lat temu się to zmieniło. – mówi Prithvi.

Mimo że panowanie francuskie na wyspie trwało tylko sto lat, a brytyjskie prawie dwa razy więcej, międzynarodowy język Zjednoczonego Królestwa kojarzy się z przeszłością jakby mniej. Na pewno Rishiemu. Z rodziną i krajanami porozumiewa się po kreolsku, ale jeśli ma do czynienia z obcokrajowcami, wybiera współczesny lingua franca, i to nie w sensie dosłownym.

– Wolę mówić po angielsku. – zaznacza. – Po co mi francuski?

Park Narodowy Black River Gorges

DALEKO

Ashna rysuje piękne tatuaże z henny.

– Czasem patrzę na wzory w Internecie, ale głównie wymyślam je sama. Robię to dla znajomych, nie biorę pieniędzy, bo nie jestem profesjonalistką. Ma siedmnaście lat i chodzi do szkoły wzornictwa. Zdecydowanie ma talent, nie jestem jednak pewna, czy chce rozwijać się w tę stronę. Na pewno chciałaby zobaczyć lód i śnieg.

Tatuaż z henny zrobiony przez Ashnę

Autorka z Ashną i jej braćmi

– Chcę podróżować. Zatrudnić się w liniach lotniczych i zobaczyć świat. Najbardziej chciałabym pobawić się w śniegu… – rozmarza się. W jej rodzinnej miejscowości, Gros Cailloux, małej wiosce dziesięć kilometrów od stolicy wyspy, nigdy nie padał śnieg. Wystarczy wystawić głowę przez drzwi w kuchni, by zobaczyć dojrzałe kiście bananów na drzewie. Najdalej od domu była na Rodrigues, sąsiedniej wyspie. Młodszy brat Ashny, Kohal, zapewne nie zobaczy śniegu, ale przynajmniej zmarznie. Czeka go wyjazd do Anglii. Cała rodzina jest bardzo podekscytowana, z dumą prezentują zdobytą przez chłopaka statuetkę sportowca roku i artykuł w gazecie. Kohal będzie reprezentował kraj na Mistrzostwach Świata z Karate Shodokan.

„Jest wystarczająco dużo przestrzeni dla naszych dziewczynek, żeby mogły błyszczeć jak gwiazdy”, głosi napis na ścianie. Obok kolorowe sylwetki kobiet: baletnicy, biegaczki, uczennic w ławce, wokalistki, nauczycielki. I na sali gimnastycznej szkoły w La Tour Koenig ta przestrzeń rzeczywiście jest. Gęsta od upału, duszna, ale jest. Wśród dzieci w białych karategi jest sporo dziewczynek. Nie mniej, niż na treningach sztuk walki w Europie.

Na drugiej połowie sali odbywa się trening kendo. To nowa pasja Rishiego, trenera Kohala.

– Zobaczyłem kendo na filmikach na Youtube – mówi. Karate trenuje od dwudziestu pięciu lat, kendo zaczął w zeszłym roku. Nie jest łatwo. – Muszę jeździć na treningi do RPA. Zacząłem rok temu, ale nie powiem, żebym był dobry. – śmieje się – Nie mam jeszcze żadnego stopnia. Przygotowuję się do egzaminu na 1 dan.

Rishi i jego grupa na treningu

Na razie uczniów jest około dziesięciu, w tym jedna uczennica. Po godzinie dołączają też niektóre z dzieci ćwiczących karate. Część ćwiczy shinaiami (bambusowe miecze treningowe), ale dla innych nie starcza, muszą więc zadowolić się bokkenami, których normalnie nie używa się w ćwiczeniach. Niestety, Japonia nie zainteresowała się jeszcze Mauritiusem. Nie przyjechał żaden emisariusz, by krzewić japońskiego ducha i nauczać drogi miecza. Muszą sobie radzić sami.

W RPA jest dużo lepiej. Funkcjonuje tam dziesięć klubów. Ale wszystkie leżą ponad trzy tysiące kilometrów od Mauritiusa. Tamtejsi pasjonaci japońskiej szermierki też nie mają łatwo. Jeśli chcą potrenować z zawodnikami na wyższym poziomie lub wziąć udział w zawodach o szczeblu wyższym niż lokalne, muszą pojechać do Europy.

– Ale jest nas coraz więcej. W sumie sześć krajów: Madagaskar, Malawi, Mozambik, Tunezja, RPA, no i Mauritius. – mówi Rishi – Niedługo będziemy mogli założyć swoją federację.

Póki co, reprezentacja Afryki Południowej występuje na Mistrzostwach Europy. Biorąc pod uwagę rozmiary kontynentu, po założeniu własnej federacji odległość nie przestanie być problemem.

BLISKO

W środę 16 stycznia Lenka przesiadała się na placu im. Jana Palacha. Dokładnie w 50-tą rocznicę wydarzeń, kiedy to młody student dokonał samospalenia w geście protestu przeciw agresji na Czechosłowację i apatii społeczeństwa. Jednakże na miejscu jej przesiadki nie było czeskiej filharmonii, a zamiast wód Wełtawy płynęło kolorowe morze starych autobusów. Może niektóre z nich pamiętają czasy patrona placu? Kłębiły się z rykiem wokół stanowisk, lawirowały w slalomie pomiędzy swoimi metalowymi pobratymcami. Niektóre były ozdobione zupełnie absurdalnymi napisami. „Valentines” na czele pojazdu, „The Golden city po bokach”. „Legend never dies” na przedzie nie zapowiadało z kolei rysunku samolotu i wiekowej reklamy Japanese Airlines. W środku mniejsza różnorodność – dominują ozdoby świąteczne. Kabiny kierowców nadal oplecione są srebrnymi i zielonymi łańcuchami choinkowymi. A temperatura sięga przecież 30 stopni. Lenka nie przesiadała się bowiem na autobus do Brna, ale do Bord Cascades. Nie na dworcu na Morawach, ale centralnym węźle przesiadkowym w samym sercu Mauritiusa, Curepipe.

– Pomyślałam, że to trochę zabawne – mówi Lenka – Teraz w Czechach panują różne nastroje, wielu ludzi kwestionuje czyn Palacha. Mówią, że to co zrobił było bez sensu. A na Mauritiusie ma swój plac.

Dlaczego Maurytyjczycy wybrali akurat Palacha, człowieka z odległego kraju na drugiej półkuli? Czy dlatego, że jego śmierć zbiegła się w czasie z proklamowaniem niepodległości wyspy i pamięć o nim była jeszcze świeża? A może woleli przesiadać się codziennie na placu imienia człowieka, który przez swoje poświęcenie próbował obudzić w rodakach pragnienie niepodległości, niż patrzeć wciąż i wciąż na kolejne angielsko- lub francuskobrzmiące nazwisko przypominające im o kolonialnej przeszłości. A może z zupełnie innych powodów.

Przystanek składał się z przewróconego słupa zwieńczonego małą tabliczką z napisem „Bus stop”. Wokół było pusto i spokojnie. Turyści raczej tu nie bywają. Odwiedzają tłumnie odległą stąd o trzy kilometry „Ziemię siedmiu kolorów”, ale do samej wsi nie mają po co zajeżdżać. Nic tu nie ma.

Chamarel – Ziemia Siedmiu Kolorów

– Poznałem też Zinedine’a Zidane’a. Ten francuski piłkarz, kojarzysz go? Bardzo miły facet. Jego żona też zresztą. Organizowałem dla nich wycieczkę po górach. Jestem przewodnikiem, najczęściej oprowadzam po Piton de la Petite Rivière Noire, to najwyższy szczyt, tam go widać. Albo na La Morne Brabant na południowym wybrzeżu. Pokazuję im rośliny. Chcesz zobaczyć drzewo mango? Chodź, pokażę ci. O, tam! Dużo ludzi tu przyjeżdża. Na Mauritius, bo tutaj, do Chamarel już trudniej. Z południa mamy tu dziennie tylko trzy autobusy. Jeden o ósmej rano, potem w południe, no i ostatni będzie za godzinę, o czwartej. Tak, na pewno przyjedzie. No, ale niektórzy przyjeżdżają samochodami. Z całego świata. Ja byłem dwa lata na Seszelach, wtedy, kiedy przyszło tsunami. Pięknie tam jest. Musisz pojechać. Mówią tam po francusku, angielsku i kreolsku, tak jak tutaj. Z kolei moja siostrzenica mieszka w Belgii, a mój przyjaciel w Niemczech. Odwiedziłem ich. Podobało mi się w tej Belgii, chociaż ona mówi, że jest za zimno. Ale tu u nas najpiękniej – opowiedział mi przypadkowy mężczyzna, który zaczepił mnie na przystanku.

Bujna roślinność przy Tamarind Falls

Kąpiel w Tamarind Falls

Okolice Tamarind Falls

Na tapecie iPhone’

… Prithvi ma swoje własne zdjęcie. Trzeba przyznać, że równie dobrze mogłoby wisieć przy głównej ulicy europejskiego miasta na billboardzie reklamującym męską odzież. I jak się okaże, coś w tym jest. Zapewne nałożył na nie jakiś filtr, ale na żywo wygląda podobnie – to jest zupełnie odstając od otaczającej rzeczywistości. Siedzi przy przykrytym kolorową ceratą stole i zabawia siostrzeńców, podczas gdy jego siostra i kuzynka przygotowują wystawną kolację dla całej rodziny. Krish i Asha są do siebie podobne. Nie chodzi jednak tylko o fizyczne podobieństwo pomiędzy członkiniami rodziny, o podobne rysy twarzy czy przysadzistą sylwetkę. Obie mają na czole czerwone, okrągłe bindi. Ubrania może nie konserwatywne, ale i nie odsłaniające za dużo ciała, w spokojnych kolorach ziemi. Proste czarne włosy noszą luźno związane gumką. Krish lepi samosy, Asha zaś wrzuca na rozgrzaną patelnię kolejny nan. Do jednostajnego szumu wiatraka dołącza skwierczenie oleju. Wiatrak chodzi na pełnych obrotach, ale robi się jeszcze goręcej.

– Jestem projektantem mody. Pracuję dla różnych znanych marek, np. Tommy’ego Hilfigera – wymienia jeszcze kilka, ale tych nie zapamiętuję. Zapewne z powodu mojej ograniczonej wiedzy o modzie, a nie ich niszowości – Ubrania są potem eksportowane na cały świat.

Bingo. Nawet karnację ma sporo jaśniejszą niż reszta członków rodziny. Może to zasługa jakiejś kombinacji genów, a może to wybielające kosmetyki, tak popularne w Azji, są popularne również tutaj? Pokazuje chłopakom na telefonie filmik nagrany w szwalni, którą niedawno odwiedził. To tam powstaje część ubrań jego projektu, które następnie wędrują za ocean.

– Czasem firma opłaca nam podróże. Takie, żeby zbierać inspiracje. Ja byłem na przykład w Indiach i na Madagaskarze.

Inspiracje przywiezione z zagranicy przekuwane są więc w projekty tutaj, w Gros Cailloux, wiosce leżącej przy głównej drodze ze stolicy na południe, a następnie, już zmaterializowane, idą w świat.

Plaża w Blue Bay

– Wiesz, co się stało? Opowiem ci! – mówi Didi, a młoda Tamilka tylko chichocze. Lekko podstarzały mężczyzna z dredami na głowie i brakami w uzębieniu rozpoczyna tymi słowami każdą wypowiedź. Zagadał do niej przed chwilą, gdy przechadzała się z chłopakiem nadmorską ścieżką. Teraz siedzą więc w cieniu drzewa, parę metrów od plaży, ona słucha gry na gitarze Dereca, on sączy rum z colą, którym uraczyli go trzej gościnni mężczyźni. Dopiero co przylecieli z Chennai, postanowili więc od razu odwiedzić jedną z największych atrakcji południowo-wschodniego wybrzeża. Plażę w Blue Bay.

Blue Bay

Laguna wygląda jak żywcem wyjęta z folderów biur podróży. Złoty piasek, krystalicznie czysta woda, na horyzoncie kolorowe łódki kołyszące się delikatnie na falach. Kilkadziesiąt metrów dalej wąski skrawek plaży jest zapełniony turystami z Francji i Czech. Oczywiście bywają tu też przedstawiciele innych europejskich nacji, co dla trzech mężczyzn sączących rum pod drzewem nie stanowi żadnej przeszkody – zagadują do przechodniów we wszystkich językach, do Włochów po włosku, do Niemców po niemiecku. Znają po kilka zdań lub słów, ale wystarczy. A jeśli to nie wystarczy, zawsze mogą zagadać po angielsku lub francusku. Tylko jeden z nich, Desire, czterdziestolatek w słomkowym kapelusiku, nie zna nic poza rodzimym kreolskim, więc koledzy muszą tłumaczyć mu przebieg rozmów.

Plaża Gris Gris, południowe wybrzeże

Drzewo Duriana

Nieopodal przechadza się kolejna para. Mężczyzna w szortach i kobieta w burzą drobnych blond loczków.

– Podejdź, podejdź tutaj, muszę ich dotknąć! – krzyczy do nich Didi. Kobieta śmieje się i idzie w jego stronę. Stają naprzeciw siebie, on gładzi jej loki, ona chwyta go za dredy. Zupełnie jak znajomymi znajomych na imprezie w luźnej atmosferze, a nie para zupełnie obcych, przypadkowych ludzi. Turystka z Europy i czarnoskóry Afrykańczyk.

Derec gra na gitarze międzynarodowe hity – Red Hot Chilli Peppers, Scorpions. Jego koledzy i para z Indii słuchają go jednym uchem, bo znowu coś się dzieje.

– Ostrożnie, proszę pani! – krzyczy Didi. Skwerek, na którym rozłożyli swoje małe obozowisko, sąsiaduje z hotelem. Niezbyt luksusowym, czy też może luksusowym na skalę lokalną. Para turystów postanowiła sobie skrócić drogę na plażę i przejść przez płot, nie wszystko poszło jednak po ich myśli. Mężczyzna, chociaż posiwiały w średnim wieku poradził sobie z przeszkodą bez problemu, jednak jego partnerka utknęła na szczycie ogrodzenia. Maurytyjczycy się śmieją, Tamilowie się śmieją, kobieta na płocie śmieje się najbardziej.

Pół godziny później do wesołego towarzystwa dołącza dwudziestoparoletni Francuz i przejmuje od Dereca gitarę. Śpiewa po francusku. To najpopularniejszy utwór grupy Blackmen Bluz, zespołu założonego dziesięć lat temu w sąsiednim Mahebourgu. Może jednak nie jest Francuzem, ale Maurytyjczykiem? Przedstawicielem tej maleńkiej grupy potomków kolonizatorów?

Mahebourg z górami w tle

Mahebourg

Ale czy to ma znaczenie? Świeci słońce, rum się jeszcze nie skończył. Mam nadzieję, że ostatni ptak dodo zdążył się nacieszyć wieloma takimi popołudniami, zanim dorwali go Holendrzy. Na krótkich nóżkach nie miał szans uciec. Niestety, w przeciwieństwie do żółwi olbrzymich, byłych niewolników, robotników z Indii i wszystkich pozostałych Maurytyjczyków nie doczekał czasu, gdy kolonizatorzy zostawili wyspę w spokoju.

Tekst i fotografie: Aleksandra Woźniak

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię