Zapomniana kronika miasta

0
1273

Jest w Bolesławcu pomnik wzniesiony księciu Kutuzowowi przez cesarza Fryderyka Wilhelma III. Na ścianach obelisku wychwala się jego zasługi, odznaczenia i przewagi. Wśród nich nie znajdziemy jednak wzmianki o Austerlitz, gdzie dowodził sprzymierzonymi tak, że car Aleksander I musiał uciekać po bitwie, jaka przebiegała dokładnie pod dyktando Napoleona, a cesarz Austrii Franciszek II Habsburg poprosił o rozejm.
Historia Kutuzowa bez Austerlitz!


Jest zamiast tego takie coś: On był tym, którego droga prowadziła do oswobodzenia ludzi.

Kiedy czytałem o historii Polkowic w zapowiedziach najnowszego spektaklu, w który zaangażował się THM, przyszło mi do głowy, że w pobliżu niechybnie padnie słowo mit albo legenda lub inne takie, którymi będzie się próbować zatrzeć to pierwsze wrażenie, jakie wywołuje słowo: historia. I tak się stało. Katarzyna Knychalska, twórca scenariusza, powiedziała o materii polkowickiego widowiska to: wywiedzione z prawdy, to jest taka kronika, ballada, baśń o mieście.
Kronika zapomnianego miasta, bo tak nazywa się to niemałe przedsięwzięcie teatralne miasta bez teatru to siedem (chyba dobrze policzyłem?) epizodów z dziejów miejscowości. Nie ma tu akcji ani chronologii, a spoiwem jest jedność miejsca, w którym rozgrywają się wydarzenia: o szewcu-snajperze, który wygrywał stale tutejsze turnieje strzeleckie (1818). O oszuście, który próbował ograć z pieniędzy regimentu dowódcę-hazardzistę (co tu robić na prowincji?). O epidemii dżumy i zawierzeniu się św. Sebastianowi przez mieszczan (1680). O szalonym konstruktorze rowerów. O rozgoryczonej tancerce, która uciekła z cesarskich objęć i ukryła na rubieżach cesarstwa z facetem, który swoimi zdradami doprowadził ją do obłędu. O kinematografie, seansie ekspresjonistycznego Nosferatu (1922) i antysemityzmie Rzeszy Hitlera. O kończącym się w Polkwitz automobilowym wyścigu dookoła wielkich Niemiec (1924).
O przepowiedni odkrycia w ziemi skarbu, który … no tak, wszyscy wiedzą, jaki to skarb doprowadził do powstania LGOM (1957). Tu pojawia się Jan Wyżykowski i film z historycznego wydobycia pierwszej rudy miedzi.
Całość ogarnia sytuacyjna rama – do miasta przybywają – no właśnie – kto?
Szabrownicy (Ewa Galusińska, Katarzyna Dworak).
paniami sytuacji i opowieści.
Zajeżdżają na scenę wyładowanym trofiejnym dobrem pickupem i biorą sprawę w swoje ręce.
Robią to ze znaną widzom sceny Gadzickiego swobodą. Kiedy pojawia się Paweł Wolak – zupełnie jak w
Człowieku na moście – Uniwersalny Urzędnik, rzecz biegnie wartko i – na dodatek – zabawnie.

Świetność aktorstwa…

…siódemki z Legnicy nie podlega dyskusji. Światło i dźwięk – bez zarzutu. Wsparcie pracą Karola Budrewicza – naczelnego operatora kamery w teatrze – ekstra. Tu tylko – wyznam: nie za bardzo rozumiem w tej sytuacji powielanie na ekranie tego, co doskonale widać z amfiteatralnie ustawionych rzędów krzeseł, ale nie rozpraszajmy się.
Scenografia, kostiumy aktorów i polkowickiej części widowiska (chór, aktorzy-amatorzy z Centrum Kultury) oraz charakteryzujące postacie rekwizyty – zawsze na miejscu i zdecydowanie odpowiednie (Małgorzata Bulanda).
Osobną i absolutnie niezwykłą osobowością spektaklu był Jacek Hałas. Koloryzował bieżące narracje melodiami granymi na akordeonie. Śpiewał solo, a z Katarzyną Dworak we wspaniałym i dramatycznym duecie wywołali z przeszłości los włoskiej tancerki, co nędznie skończyła w Polkwitz. Na koniec zaś spektaklu poprowadził brawurowo kurs starodawnych tańców zakończony ponadstuosobowym korowodem aktorów i porwanych z krzeseł widzów.

Widownia bawiła się znakomicie. Prawie 100 tys. złotych pozyskane przez Centrum Kultury w Polkowicach w ramach ministerialnego programu Edukacja kulturalna nie mogło być przeznaczone na jakieś przykrości przecież.
Kiedy zareklamowano w mediach
Kronikę jako historię miasta, jednocześnie pisząc, że to nie dokument, to natychmiast zapukał do mnie Gienek Cygan. I opowieść o kinie Kolejarz.
Jacek Głomb przypomniał przy okazji
Kroniki zapomnianego miasta, że robi w micie (Jako teatr jesteśmy bardziej od mitów i legend).
Tworzy historie niehistoryczne. Takie – okołohistoryczne. Tak, żeby nie bolało. Wydaje mi się, że ze szkodą dla historii, niestety.
Zapowiedzi twórców złożone w rozmowach mówią o
wielu historiach, tych śmiesznych, jak i wzruszających (K. Knychalska). Nasza opowieść rozpocznie się w 1946 roku od przybycia do miasta pierwszych polskich osiedleńców. Potem przeniesiemy się w przeszłość, która była zdecydowanie bardziej barwna, niż szara rzeczywistość opuszczonych przez Niemców domów (J.Głomb).
Historyczna historia innymi słowy nie bardzo się nadaje – jest szara i – co ważne, widzi Niemców i ich opuszczone domy (Polacy tutaj to osiedleńcy, w spektaklu pada słowo przesiedleńcy – Paweł Wolak, Urzędnik Uniwersalny tak zwraca się do przybywających).
Polacy reprezentowani są skromnie.
Są to dwie sprytne babeczki z pickupa okradające opustoszałe domostwa z cennych rzeczy, kręcący się stale koło nich cwaniak
Burdel (Mateusz Krzyk) i dwoje państwa ze Lwowa (Małgorzata Urbańska i Bogdan Grzeszczak) wytwornie odziani i z eleganckimi walizkami.
To są Polacy.
Nie przybyli tu jak Kargul i Pawlak w towarowym wagonie z krową uwiązaną w kącie. Nie bardzo rozumieją, że są wygnańcami (dzisiaj mówi się:
migranci). A przyczyna wygnania nie istnieje – w waszych łóżkach obcy śpią – tylko tyle mówi im Uniwersalny Urzędnik, kiedy naiwnie postanawiają wracać. Kto jak kto, ale lwowiacy co do tego, co będzie z ich miastem w 1946 roku już doskonale wiedzieli. Wiedzieli dużo wcześniej. Nie mieli złudzeń – Zbigniew Herbert, Wojciech Kilar, Stanisław Lem.
Warto jednak poznać losy tych, którzy przez kilkaset lat żyli tu wcześniej mówił Jacek Głomb w TOK FM przed wydarzeniem w Polkowicach.
Może. Może także warto poznać losy i tych, którzy żyli tu wcześniej – kilkadziesiąt lat. Właśnie od 1946 roku. Ale tego nie poznajemy. Historia ma tę straszną cezurę i dzieli polkowicki czas na ten
barwny sprzed 1945 roku i ten szary po 1946.
Tutaj w takie widzenie historii ładnie wpasowuje się książka
Poniemieckie, którą opisywałem po jej legnickiej premierze (luty 2020). Także i tam podnoszona była jakaś polska obcość, nietutejszość. Niestosowność mieszkania w ich kamienicach, używania ich szafy, ich krzesła – wszystkiego, co musieli pozostawić Niemcy wypędzani przez nadciągających Polaków.
Usiłował to także pokazać, nieartystycznie, szef
Karty, Zbigniew Gluza, gdy podczas spotkania Już niewielu pamięta (2017) prezentował w LCK fragmenty wspomnień wypędzonych.
Historia Polaków od 1946 roku w Polkowicach nie okazała się ciekawa, to nie temat dla widowiska. Niemcy, od XVII wieku – owszem. Historie śmieszne i wzruszające. Nawet o wyludniającej miasto dżumie (epizod z 1860 roku) opowiada się tak, że widownia nie przestaje się bawić. Przesada w patetycznej modlitwie za ofiary epidemii (Gabriela Fabian) albo rachowanie zgonów (Paweł Wolak) miało przypominać raporty ministra zdrowia dotyczące COVID-19.
Jeszcze jedno. Niemczyzna i jej brak.
Kiedy przegrywający fundusze regimentu Paweł Wolak złości się niepowodzeniem, wydaje z siebie dźwięki (trudno powiedzieć, że mówi) przypominające język niemiecki. To rzucane w emocjach wykrzyknienia, jakieś pomruki, fukania. Dalej, Bogdan Grzeszczak, operator kinematografu posługuje się całymi zdaniami niemieckimi, które tłumaczy na polski przed projekcją
Nosferatu.
Kiedy natomiast Mateusz Krzyk wrzuca temat antysemickiej przemocy wywołany dokumentalnym filmem z wiecu NSDAP, krzyczy całkiem po polsku:
Żydy won! Parchy!
Upomniałbym się zdecydowanie w tym miejscu widowiska o tę niemczyznę Beethovena, Goethego, Hölderlina, o te Gwiazdy Dawida na szubienicy malowane na szybach niemieckich sklepów i napisy Juden raus! – jednak po niemiecku.
Przypomnieć warto niemiecką planszówkę
Juden raus! wydaną przez Gunther & Co., która miała być rozrywką dla niemieckich rodzin lat 30-tych. Polegała na wyprowadzeniu pionków symbolizujących Żydów poza mury średniowiecznego miasta. Czy w Polkwitz znali tę grę? Ciekawe.
Nieprzekonujące byłyby (gdyby się pojawiły) wyjaśnienia, że polszczyzna lepiej ewokuje atmosferę antysemickiej nagonki, że to czy tamto. Skoro można było po niemiecku w kinie, można też przy plądrowaniu mieszkań polkowickich Żydów.
Nalegałbym.
Warum nicht?

Czy polkowiczanom odpowiadało to widowisko? Wyglądali na zadowolonych i uściskom nie było końca. Zabawa trwała dwie godziny i kiedy nocą opuszczałem miasto, mijałem grupy podekscytowanej tutejszej aktorskiej młodzieży. Byli radośni.
Może ktoś z nich niebawem napisze niemitologizującą opowieść o swoim mieście?
Życzę Polkowicom tego z całego serca.

Adam Kowalczyk

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię