Sztuka o Anecie

0
1315

Perspektywicznie zbiegająca się w głąb ciasna przestrzeń sceny. Klaustrofobia. Sceny czarno-białej, czyli w podstawowych rozróżnieniach, które mogą oznaczać konflikt. Lub sugerujących pole bitwy – jakby zwariowaną wielowymiarową i wielokierunkową szachownicę.


Lewa strona jednak niepodobna do prawej i symetrii tu brak – jak w układzie: niesłysząca i niema matka oraz niewidoma córka. To adwersarze spektaklu.
Ale słowa padają inne: głucha, ślepa; wywiedzione z potocznego: być głuchym, być ślepym.
Na innych, na cierpienie, na potrzeby, na niedolę, starania.

Lewa, czarna strona sceny ma być męska – ojcowska, prawa natomiast, biała i żeńska – matczyna, choć matkę ubrano w czarny trykot.
Ojciec jest nieobecny. Nie występuje.
Matka wybrała go, bo nie miała wyjścia i zrobiła to, do czego zmusiło ją życie.
Niskie niebo z płaskimi białymi chmurami dociska od góry przestrzeń. Wielka szyba w głębi oddziela scenę, powiedzmy – właściwą – od sześciomiejscowej widowni, dokąd schodzą aktorki dystansując się emocjonalnie od pozostających w centrum, na białej podłodze.
Na dodatek, a właściwie na początek, bo to punkt zderzenia – matka w ciasnym pomieszczeniu za szybami posługuje się tylko miganiem – a córka – pomnożona przez osiem aktorek na rozległej białej podłodze – monologuje, wchodzi w dialogi.
Aktorek jest osiem, ale to jedna Aneta, która prowadzi dialogi z sobą samą, odtwarza sobie spotkania, przypomina, mocuje ze swoją przeszłością – kaleką jak ona sama, pełną nieudanych prób, nadziei i zwątpień. Wszystkie aktorki okryte kostiumami, w których biel miesza się z czernią.
Jedyną inną barwą na scenie będzie czerwień, którą pomalują twarze w szalone wzory. To bunt.
Aneta ostatecznie popełnia samobójstwo. Zaprowadzi ją do tego zupełne rozmijanie się z ludźmi, światem, brak porozumienia z matką, nieudane próby ułożenia sobie lesbijskich relacji, nieuważny ojciec.
Matka głucha na potrzeby córki, córka ślepa na obecność toksycznej, ale zawsze – matki.
Widzę nic to zaproszenie do zdemolowanego wnętrza.
Kanciastego i dziwacznego jak urządzenie sceny.
Kiedy Paweł Palcat zaadaptował w legnickim THM powieść Filipa Zawady Rozdeptałem czarnego kota przez przypadek (luty 2021), opierając spektakl na wyłonieniu z bohatera jego składowych – to mogło wydać się interesujące. Taka analiza: odklejanie z postaci kolejnych jej warstw, że by pokazać złożoność, wielostronność, głębię, rozdarcie, sprzeczności, napięcia, szukanie balansu.
Dramatyzm.
Trochę jak wioska Smerfów – każdy niebieski ludzik to inna harmoniczna osoby (bo chyba nie osobowości), nosiciel jakiejś cechy, których suma daje w miarę zrównoważoną całość.
Równoważącą się przez współdziałanie. Ale to tylko naiwna animacja.
Kiedy reżyser najnowsze swoje dzieło z Wrocławia (Teatr Współczesny, marzec 2022) zaimportował do Legnicy i wystawił w THM, używany pomysł dało się zauważyć od razu. Rozmontowanie bohaterki na osiem Anet – każda odsłaniła inną stronę postaci, inne doświadczenie, inną zadrę w psychice, inną ranę duszy (nie wiadomo, czy Aneta ją posiada). Niezręczności w kontaktach z chłopakami i dziewczynami. Odrzucenie przez matkę. Nie ze wszystkim wrażliwy ojciec, który potrafił kochać, ale nie uważał i nie zauważał potrzeb córki.
Z cytowanego powyżej fragmentu monologu (wręczanego widzom do odczytania podczas spektaklu) przeziera straszne obrzydzenie matki do męża (?), którym zatruwała duszę Anety.
Osiem aktorek to także osiem gestów, intonacji i trzeba powiedzieć, że legniczanki (Dworak, Listwan, Skiba, Urbańska) grają swoje. Każda z rozpoznawalną i właściwą sobie energią. Porządnie.
Od razu także dostrzega się swoistość bohaterki. W Kocie bohater Zawady był upośledzony, bo z bidula, więc bez taty, mamy i parasola ich chroniącej miłości.
Więc nastroszony, zastraszony, zazdrosny i agresywny.
Tu Aneta nie dość, że niewidoma, to jeszcze lesbijka. I trzydziestoletnia. Jej życie powinno kwitnąć, a tymczasem z powodu doświadczeń – zamiera.
Zawada znów pochylił się nad odrzuconym, można powiedzieć. W IV Konkursie Dramaturgicznym, był poza podium, ale z nagrodą Za wnikliwe rozpoznanie i oryginalne przedstawienie zagrożeń współczesnego świata – jak czytamy.

Sam autor o swojej sztuce powiedział: Widzę nic to opowieść o życiodajnej potrzebie więzi.
Zaś reżyser Paweł Palcat tak: Tak naprawdę opowiadamy o miłości. Opowiadanie o miłości w tak trudnych czasach, wobec których nikt z nas nie może pozostawać obojętny, jest absolutnie kluczowe.
To wzniosłe wypowiedzi, ale realizacja Widzę nic nie broni ich, nie potwierdza.
Aneta wychodzi z życia, odchodzi w czerń, mrok. Z uśmiechem, lekko, na osiem sposobów.
Jej potrzeba więzi choć silna, nie została zaspokojona. Nie uratowała jej. Miłości, której jednak doświadczała, nie umiała rozpoznać, przeżyć, zgodzić się na jej ojcowską wersję (jak inaczej zrozumieć jej kompulsywne zderzenia z czarną ścianą – żal za niedocenionym uczuciem, tęsknota za jedynym człowiekiem, który troszczył się o nią?). Aneta, którą stworzył Palcat, owszem – jest kaleką.
Ale trudno uwierzyć, że jest wyjątkową figurą naszych trudnych czasów, szczególną i literatury wartą.
Spektakl odbiera Anecie takie cechy.
A na widowisko od samego początku nałożony jest gruby cudzysłów.
Czuwający nad całością audiodeskryptor (?) opisuje scenę, wydaje instrukcje i nazywa obecne na scenie aktorkami. Aktorki zaś przestają w końcu podporządkowywać się poleceniom, komentują je, wymawiają posłuszeństwo audiodeskryptorowi i przejmują kontrolę nad jego mikrofonem.
Czy to jakiś Bóg, w którego Aneta zresztą nie wierzy i – odbiera mu w ten sposób kontrolę i władzę nad własnym życiem?
Do skomplikowanej przestrzeni sceny, trudnej wewnętrznie konstrukcji postaci, sprzecznej czasami, pozostającej w rozmaitych autozapętleniach, symbolicznego rozkładu wartości realizowanego kolorami kostiumów i scenografii – dokłada się jakąś instancję nadzorczą, której język zdradza dystans i pozycję – fotel reżysera albo może więcej – demiurga lub tylko uzurpatora i przez to zupełnie nie umożliwia jakiegokolwiek emocjonalnego zbliżenia do postaci.
Sama ona, Aneta – dystansując się od siebie i scen miejscami nawet wibrujących delikatnie – komentuje swoje pomieszanie prostacko. Grubo. Dosadnie (nie przytoczę, bo nie warto).
Nie jest Aneta szczególnym bohaterem tych trudnych czasów.
Pospolitość jej rozczarowań, przygód, pragnień – jest zasmucająca.
I w związku z tym i jej samobójstwo wydaje się mało wiarygodne.
A spektakl – mocno wymyślony – we wszystkim.
Sztuczny – do cna.

Dwa miejsca szczególnie zatrzymały uwagę.
Dwakroć (zdaje się) wspomniany w monologach Anety – Szekspir. Szokujące. Bardzo wysoko.
Ale głośnym śmiechem widownia reagowała raczej na nieudolne przymiarki Anety do seksu niż próby porównania jej własnych jej przygód do bohaterów Szekspira. Co za pomysł!

Drugie – finałowa litania do Anety, w której wszystkie jej szorstkości w myślach, mowie, uczynkach i zaniedbaniach mają wykołysać wizerunek postaci w rytmie powtórzeń, harmonii głosów, niezdarnych acz szczerze wychcianych pozach gimnastyczno-akrobatycznych.
To ładne.
Ale to jednak mało.

 

Adam Kowalczyk

 

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię