Prowizorium lepsze niż budżet

0
1458

W modnej recenzenckiej manierze wlepiania w wypowiedzi o sztuce legnickiego THM komentarzy do bieżących wydarzeń politycznych – krajowych lub europejskich, wrzucam do tytułu pojęcia z Melpomeną rozłączne. Całkiem.


Wszyscy chcą żyć. Wiadomo. Ale nieoczywisty okazał się rozwój wydarzeń ze strasznym finałem pod takim tytułem pokazanych na scenie/ekranie. Ponieważ jednak historię streszczono już w zapowiedziach, nie będę relacjonował akcji.
Hanoch Levin autor, o którym nie ma się pojęcia (żył krótko i na dodatek w Izraelu), jest w podręcznej nocie z Wikipedii przedstawiany tak: Sztuki Levina budzą duże kontrowersje zarówno ze względu na treść, jak i prowokacyjną, epatującą wulgaryzmami formę. Poważniejsze od Wiki źródła mówią podobnie. Wściekły wesołek, po skręcie w ideowe lewo i rozstaniu z religijną tradycją, został artystą-mąciwodą, o czym można było się przekonać naocznie w sobotę przed ekranem komputera.
Krytyka (ale to tylko chyba z dojmującego poczucia braku) stawia go obok Ionesco i Becketta, lecz w przyszłości dopiero. Wciąż jest do odkrycia.
W Polsce już go wystawiano.
Eksperymentowanie z nieco zbliżonym do obecnie proponowanego spojrzenia na śmierć miało już mocniejsze chyba wejście w Obozowej komedii. Pytałem się wówczas siebie, czy jesteśmy dość śmiali i nowocześni, by bawić się prowokacjami biorącymi na warsztat ostateczność? Tym bardziej, że to w Legnicy odbyła się światowa prapremiera. Czyli nikt wcześniej nie poważył się na realizację tego tekstu. Na dodatek jeszcze celem reżysera było także włączenie się w walkę z polskim antysemityzmem.
Grubo.
Teraz – pytam o to samo.
Nie dziwi, że w Legnicy wystawiono Wszyscy chcą żyć, bo to i to spojrzenie od serca oraz dla religii i tradycji estymy zupełny brak. I jak się ma w zapleczu Testament psa, Komedię albo Watahę, to i Levin niestraszny. Publiczność legnicka już różne rzeczy widziała i na wiele się zgadza, zgoła – na wszystko.
Wszyscy chcą żyć – urządzone pandemicznie, lecz jakby na żywo. Z pięciominutową przerwą, kurtyną, obrotówką i reżyserem (Łukasz Kos – także w roli Prologa) – nadzorującym aktorów jak sam Kantor – na scenie. To podrabianie realnego spektaklu wydało mi się korzystną imitacją odświeżającą przekaz elektroniczny. Podobnie ostatnio we wrocławskim Imparcie Leszek Cichoński z Filharmonią Sudecką grał koncert urodzinowy Thanks Jimi poświęcony Hendricksowi i na koniec przemawiał do widowni, która nagradzała go burzliwymi oklaskami i wymuszała na orkiestrze bisy.
Ładne.
Modrzejewska szuka komedii. Tym razem, w odróżnieniu od Zemsty hrabiego Fredry, komicznie było tylko do połowy. Po antrakcie żarty się skończyły – akcja zabrnęła w trywialność, której scena nie mogła albo – nie chciała schować w niedosłowne rozwiązanie czy umowny znak.
Rozumiem, że w poszukiwaniu komizmu THM chce podjąć rekonesans różnych rejonów, ale nie sądzę, że ten właśnie kierunek jest dobry. Chyba, że w ramach wykształcenia publiczności o swoistej, nowej – rewolucyjnej wrażliwości (niewrażliwości?). Buńczuczne okrzyki inicjowane przez panią z drużyny ostatnio ucichły, a i chętnych do spacerów z inwokacją do Jarka na kawałku tektury – wyraźnie brak.
Lecz – ku muzom!
Najciekawsze – to warsztat.
Reżyser uprzedzał wprawdzie, że to czytanie, a więc nie stuprocentowe widowisko, że zaledwie dramatyzowane – ale, choć rzadko kiedy aktorzy patrzyli w oczy widowni (czyli prosto w kamerę, to jest – nam), bo czytali trzymane w rękach egzemplarze tekstu, to problemat hrabiego Pozny (Bogdan Grzeszczak) wyłaniał się z dialogów intrygująco i wyraziście. I nieodparcie komicznie. I anioł śmierci (Paweł Palcat), i jego pomagierzy (Bartosz Bulanda i Mateusz Krzyk), żona hrabiego (Ewa Galusinska), Joanna Gonschorek (matka hrabiego i inne) i fagas Bamba (Robert Gulaczyk) – wszyscy grali uwodząco.
Przejęty rozwojem akcji chyba przestałem zauważać, że czytają. Może to umiejętne posługiwanie się kamerami i bliskie plany, a może istotnie – mówili z pamięci?
Tak czy inaczej to najpiękniejsze z tworzyw tego spektaklu.
Niemałe też (i coraz większe w pracy THM) znaczenie miał w tym sam przekaz. Praca kamer z małego dystansu sprzyjała komicznemu wyzyskaniu detali a scena zwycięstwa wyuzdania nad śmiercią – teatr w teatrze – wyglądała na wmontowany w całość (ale jak?) gotowy, uprzednio nagrany epizod. Podobnie śmiało i szczęśliwie dla widowiska Łukasz Kos zaordynował technikę w Fanny i Aleksander.
A tytuł?
No właśnie. Co mógłby mieć wspólnego z tym spektaklem?
Temat i zupełne nieprzejmowanie się czymkolwiek (majestat i tajemnica śmierci, instynkt życia, Bóg i Jego Nieodgadnioność – wszystko w komediowej formule) – to nie jest propozycja na każdą okoliczność i dla każdego (choć THM nie widzi problemu). Trudno też tu rozdzielać formę od treści (żółtko od białka?), ale ten uproszczony, jak mówił Prolog-reżyser, kształt spektaklu, wydaje się właściwy. Najwłaściwszy.
Niełatwo sobie wyobrazić, jak i czy w ogóle – po tym sobotnim widowisku można je podnieść na jakiś – jeszcze wyższy poziom.

Adam Kowalczyk

 

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię