Premiera w Legnicy

0
1477

Novella, la quale nel vero da se era bellissima … (Giovanni Boccaccio)
Każda adaptacja musi rozstrzygnąć kłopot: poddać się, czy się nie poddać? Na ile się poddać oryginałowi – jego konstrukcyjnym albo wynikłym z natury tworzywa właściwościom. Rozpoznać, co sensownie jest zaktualizować, co – i w jakim stopniu – pozostawić. Jaką materię zastosować, aby wyrazić najlepiej? Jak ją kształtować ?

Jeśli przy tym pracuje się nad dziełem skończonym, wyrazistym i szczególnym, poszukiwanie własnego idiomu tym jest trudniejsze i tym twardszy orzech: narzucić własne czy ulec pierwotnemu?

W Dekameronie Giovanni Boccaccio dał swoim stu historyjkom solidną ramę. Powód, by opowieści o damach i mężach zaistniały na raz dziesiątkami. Wziął zarazę, wymyślił Pampineę, ta z kolei wymyśliła królową dnia… i tak dalej.

Porządek musi być. Mimo wszystko. No, jednak musi.
W tych historyjkach ocaleni – ocalają świat. Swój świat. Unoszą przed zatratą to, co według nich największe, lecz zagrożone. Zatrzymują w tych opowieściach najlepsze z nich samych. Dowcip, zdolność do zachowania norm, jakie zanikają, gdy ze strachu rodzice porzucają dzieci, żony mężów a służący dla złudy niebotycznego zysku wynajmują się wielmożom. Gdy zacne białogłowy porzucają wstyd przed obcymi… etc.
Owi ocaleni – pielęgnują zasady, by strzec ginącego porządku – własnym życiem.
Długi wstęp Boccaccia budujący obraz rozpadu wywołanego zarazą (tak nużący w legnickim Prologu Rafała Cielucha) tworzy silną opozycję dla następującego po nim obrazu ładu i reguł, jakie przyjęła dziesiątka uchodźców z Florencji. Kontrast musi być wstrząsający. Elegancja, humor – idące po tym w serii nowel, lekkość i inteligencja opowieści pozwala na obłaskawienie poczucia zagrożenia. Na zajęcie się życiem w jego najprzyjemniejszych przejawach. Uroków miłości, poczucia humoru, taktu, boskiego miłosierdzia w końcu.

Podobają się takie historie, które mają wyraźne rysy całościowe i próbują jakkolwiek pojętej systematyczności. Pogłębione przy tym, oparte na wyraźnej konstrukcji, chwycie czytelnym, jasnym. Przejrzystym. Niby do przewidzenia łatwym, a odkrywczym i zapraszającym, wciągającym odbiorcę (to ja, to ty – to my!) w grę.

Kieślowskiego Dekalog był taki.

Wszyscy (no, prawie) znali Dziesięcioro … niby, a dali się zaskoczyć i wciągnąć. Nieco rewizjonistyczne podejście do przykazań, modernizacja znaczeń, translacja do tamtej peerelowskiej dzisiejszości. Uszczegółowienie ogólnego. Pytania wbudowane w każdy film – czy jeszcze to jest w naszym życiu ważne? Był w tym powiew tego, co lubimy. Nie było zaś – sugestii odrzucenia, wykluczania (się dzisiaj mówi), apodyktycznego kwestionowania. Kategoryczności.
Pewno, że to uproszczenia, schematy jakieś, kontury zaledwie. Ale komu by wyszło życie opisać po całości?
Dlatego zapomniana już chyba, chyba nawet przez Drużynę i Drużynowego – deklaracja opowieści ogłoszona kiedyś w Manifeście kontrrewolucyjnym w Modrzejewskiej – zaintrygowała. Kiedyś zaintrygowała.

Z zapowiedzi jednak, jakie dostaliśmy z legnickiego teatru, wynikało, że Dekameron Giovanniego Boccaccia dla Nowego Dekameronu będzie raczej tylko tłem tego, co wytworzyli w zaciszach aktorowie. To było niepokojące, że raczej inspiracja niż odtwarzanie nowel. Aktor przecież tak po prostu nie ma odtwarzać czegokolwiek, bynajmniej nie jest od grania tylko.

I, na szczęście – nie do końca tak było!

Bo Joanna Gonschorek, Małgorzata Urbańska z Bogdanem Grzeszczakiem i Bartosz Bulanda z Mateuszem Krzykiem zrobili pierwszego dnia wszystko jak należy. Opowiedzieli historyjkę – od początku do końca. Przy czym Bulanda z Krzykiem wypadli, w moim pojęciu – najlepiej. I te kolażowe grafiki z wklejonymi wizerunkami aktorów teatru. I animacje, montaż, oparta na renesansowych golasach zmysłowość Nocy w Mugnone. Narracja oseska, nad wyraz dobrze zorientowanego w intencjach bohaterów. Slapstickowe zachowania maseczek (na oczy!) wykreślonych schematycznymi strzałkami. To ładne! Najładniejsze. Historia ojca Cebuli Aleksandry Listwan też była taka; upodobnienie bohatera do redemptorysty z Torunia niekoniecznie jednak ożywiało silniej tę nowelę.
O klipach-interludiach Ewy Galusińskiej trudno powiedzieć cokolwiek innego niż, że były bezbłędne. Tu by trzeba sporo o muzyce, ale nie rozpraszajmy się…  Ewa Galusińska – wokalnie wzorcowo, wyraziste graficznie. Wszystko! No brylant, no istny cud!

W pewnym momencie…

…jednak historyjki zaczynają być opowiadane z nieco zaciśniętymi zębami.
I o współczuciu jako ludzkiej rzeczy, od czego zaczyna się księga Dekameronu – realizacja legnicka jakby zapomina.
To znaczy – opowieści przestają być po prostu lekkie, czyli takie, jakimi je uczynił Boccaccio. Wierszowany duet Katarzyny i Pawła Wolaków duchem od Dekameronu zdaje się być odległy, nachalnie uwspółcześniony, ociężały antyklerykalnym zaparciem. Historia Zuzy Motorniuk (Belka i słomka) czyli przyłapywanie jedną przez drugą, kiedy ta przyłapująca od tej przyłapanej i vice versa ani lepsza, ani gorsza – podpatrują się obie, obie siebie warte.
Ale, i tu myśl o inspirowaniu przywołać wypadnie – w tej króciutkiej historyjce, ponad zazdrością jest uwalniająca, wymuszona okolicznościami, ale jednak wyrozumiałość, zaś w opowieści Zuzy Motorniuk pozostają tylko spalone mosty i zgliszcza.
A kwarantanny obecnej mogłoby w tej sytuacji i w tej opowieści w ogóle nie być. W ogóle cała ta transpozycja z klasztoru do kamienicy. Czy ja wiem?
Przychodzi też i taka myśl, że nowela, będąc formą krótką, jakkolwiek małą opowieść przedstawia, językiem bawi. To ta ładność, od jakiej odzwyczaiły nas dawno już nużące i najczęściej prostackie kabaretony, których pełne telewizje. Nowela bawi formą. Wszystkim tym, dla czego w końcu znaleźć ekwiwalent jakiś było trzeba. Dlatego, według mnie, najlepiej wypadły te opowieści, które mówiły Boccacciem – zachowały jego język (w przekładzie, oczywiście). Kury – Gabrieli Fabian. Jakie smaczne! I francusko – wytworne. Diabeł i piekło Joanny Gonschorek, która podjęła i narrację, i ilustrację, i poszła w dosłowność w teatrze cieni, jak autor tłumaczył – by opowieść właściwej swej formy nie miała postradać.
W legnickim Nowym Dekameronie, wydaje się – pozostawienie prymatu oryginalnej narracji nad własnym pomysłem dało dużo lepszy rezultat niż poszukiwania i modernizacje. Narracji rozumianej jako prowadzenie historii w tym swoistym starodawnym języku oryginału. Gdy obrazy ( filmowe – G.Fabian, M. Biegańska, J.Gonschorek, grafiki – B.Bulanda, A.Listwan) były ilustracją dla słowa. Niekoniecznie jako wtórne, lecz należycie przylegające do noweli jak realizacja porządnie skrojonego scenariusza.

Joker sfrustrowany natomiast czyli Paweł Palcat w Posłowiu na koniec dnia pierwszego jest fajerwerkiem zaskakującym w każdym względzie. Zaskakującym, ale jak uzasadnionym?
Zwyczajowe (ku Zoilowi) zabiegi autora zostały rozpoznane jako przyczyna frustracji tak głębokiej, że samobójczej? Nieskuteczne neurotyczne próby zdejmowania masek, zmywania makijażów czyli ujawniania prawdziwego oblicza było silniejsze nad instynkt życia?

W ponurym obrazie…

…zarazy we wstępie Boccaccio o różnych aberracjach pisał, ale o samobójcach – nie. Że dzisiejsza pandemia ludzi do tego prowadzi? Że tacy byli, są lub być mogą?
Uprzedzanie możliwych zarzutów pod adresem popełnionego tekstu, jak wiadomo to tylko jeden z stałych tropów literatury dawnych lat. Jedna z masek autora. Konwencjonalna refutacja, którą przeprowadziwszy, autor Dekameronu szczęśliwie, Bogu podziękowawszy – dzieło swe zakończył.
Lufa zaś w ustach bardziej pasowałaby jako finał dla Prologa – Rafała Cielucha: od mąk samotności przez pozę na sybarytę, którego izolacja w końcu zbije. Prolog jednak odrzuci strachy i cało ujdzie.
Epilog dnia pierwszego zaś zmyć z siebie masek nie może, w końcu w łeb pali sobie. Jest to zagadkowe i – przyznam – nie wiem, jak sobie z tym poradzić: czy to metafora? Czego? Znak czasu zarazy? Zmiażdżona wrażliwość artysty? No, nie wiem.
Zwariowany w dosłowności ogon w animacji Roberta Gulaczyka przy rozstrojonym pianinie tapera i dialogami z niemego kina łatwiej strawić niż ten samobójczy wystrzał Jokera – frustrata.

Kiedy w ekonferencji Dyrektor Głomb wyjaśniał, że wzięto się w Legnicy za Dekameron, aby się nie nudzić, a następnie powtórzyli to i Rafał Cieluch, i Ewa Galusińska – trochę się rozczarowałem taką, powiedzmy – niewyszukaną motywacją artystów (ale było też o nienarzekaniu i konieczności ruszenia … czterech liter – czasami Dyrektor Głomb bywa przaśny).
Sam zastanawiałem się wtedy (że się zacytuję): czy Nowy Dekameron będzie zdolny powiedzieć nam coś o nas, o mnie – bo że znajdę w nim niemałą część Drużyny Modrzejewskiej – nie wątpię. I to właśnie zobaczyłem – aktorzy Modrzejewskiej sięgnęli do tego w Dekameronie, z czym harmonizują najsilniej. Co nie jest zaskakujące. I taka jest prawda o nich, że są zawodowcami, których nie wszystkie talenty dotąd dane nam było zobaczyć na legnickiej scenie w realu. Wykonali także ogromną pracę i ci, których znamy tylko z listy płac, którzy pochylali się nad scalaniem historyjek, ich muzyczną i dźwiękową oprawą, kompozycją opowieści – łączeniem i dzieleniem, całą tą postprodukcją, przynoszącą w efekcie eksperymentalny, a to znaczy do strawienia niełatwy Nowy Dekameron.
Historię, jak Filomena powiadała – która w samej rzeczy bardzo piękna była, aliści w opowiadaniu nie najlepiej wypadła.

Adam Kowalczyk

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię