Homme sur le pont

0
1422

Wznowienie sezonu teatralnego Człowiekiem na moście Roberta Urbańskiego/Jacka Głomba na dziedzińcu zamku okazało się dobrym pomysłem. W ten sposób nieco bokiem puszczono zagrożenie związane z pandemią, choć żaden sanitarny rygor nie został rozluźniony. Maseczki, dystans.


I alkohol o minimalnym stężeniu 60%. Wydarzeniu wspaniale sprzyjała sierpniowa aura.

Pragmatycy wszystkich czasów w konfrontacji z artystą wypadają przeważnie dość drętwo. Taka myśl, wśród innych – towarzyszy oglądaniu Człowieka na moście Modrzejewskiej – spektaklu poświęconego Henrykowi Karlińskiemu. Wyekspediowany z średniowiecznej Francji do Legnicy artysta Henryk (Ąri?) trafia pod podpalony przez sowieckich wyzwolicieli miasta piastowski zamek i staje się świadkiem tych przemian, przez jakie przeszedł rzeczywisty Henryk Karliński w Legnicy drugiej połowy XX wieku. Rosjanie, szabrownicy, krzepnące rządy komunistów – stawał na drodze każdej postaci władzy i każdej musiał się opłaca, aby robić swoje. Tworzyć.

Widowisko posługuje się znaną od bardzo dawna, teraz unowocześnioną figurą artysty. Modernizacji jednak nie uświadamiamy sobie od razu, może wcale? Jednak jest. Stale jest.
Nieodparcie podczas spektaklu przychodzi do głowy horacjańska oda z tym niezwykłym, wzruszającym non omnis moriar. Bo przecież trwa Karlińskiego dzieło największe – Legnica cantat – i dobrze się ma. Przypomina o tym żółto-czarny turniejowy transparent zawieszany w trakcie widowiska na pawilonie w zamkowym dziedzińcu.
To kolejny legnicki mit wytworzony przez Modrzejewską w technologii stymulowania historii lokalnej. Postać niedostępna z racji dystansu i wynikającego zeń deficytu danych kształtowana jest na podstawie relacji, subiektywnych świadectw. Efekt jest taki, że przyglądamy się postaci historycznej, autentycznej z całą świadomością zaledwie prawdopodobieństwa i potencjalności jej przygód.
To kreacja. Oczywiście – Henryk porusza się w tej współczesności, dokąd przywlokły go niechcący mężne niewiasty w karacenach. Z tego powodu dostajemy figurę, którą ogląda się jakoś bez napięć.
A w końcu – Henryka Karlińskiego zabił trzeci zawał, a nie ukąsiła symboliczna żmija – jak Małego Księcia. Nie żeby żąda samej prawdy i tylko prawdy – to nie sąd ani instytut historii, tylko teatr.
Z dystansem właściwym komedii, gwarantującym widzowi bezpieczeństwo i komfort patrzymy sobie na personę, która nie cierpi, a powinna – w myśl wizji artysty wywiedzionej jeszcze z antyku.
Trochę o wyobcowaniu Henryka, mimochodem przypominają bohaterki krucjaty kopiące tunel do Francji, może nieco żona – ciągle cała w pretensjach, ale sam Henryk z tym swoim fisiem na punkcie Francji wydaje się jakiś tymczasowy i nierealny.
To jest nouveauté. Henrykowi z bajki Urbańskiego jest, według mnie, niewybaczalnie wszystko jedno, dla kogo pracuje, w jakim tworzywie robi. Sztuką upiększa świat, ale też tę swoją artystyczną wolność okupuje tym, że po trosze staje się także rajfurem, gdy pozwala jej używać miejskim urzędasom i aparatczykom, od których przyjmuje zlecenia. Zapisane obstalunkami kartki z jego cahier odfruwają jak jaskółki na zimę. To ładna scena – gorączkowego notowania zachcianek i zamówień.
Sztuką upiększa też ludzi. Prawda. Wszak według Człowieka… swój zespół Henryk powołał i zbudował z przypadkowych, aktualnie dla zabawy tłukących szyby w oknach miejskich urwisów.
Układał świat na nowo – jak sam mówi po uwolnieniu od legnickiego epizodu i fantastycznym powrocie do Francji, której słodycz usiłował szczepić na komunistycznej dziczy.

Chyba tylko tkliwość okazywana oseskowi w beciku, którego niesie oddalając się w mrok, jest ściśle osobistą emocją, wygraną już na odchodnym. Nie jest w niej ani kanciasty, ani przerysowany jak w większości epizodów – wydaje się spełniony i na miejscu. Mistrz – zasłużył na spokój.

Adam Kowalczyk

 

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię