Erodrom czyli wszystko na sprzedaż

0
1270

Czwarta odsłona 5.0 to odcinek, według biura prasowego legnickiego teatru,  pełen humoru i zarazem goryczy.
Na gorycz trzeba się zgodzić, ale pełnię humoru – zdecydowanie nie.

 


Tytuł Erodrom – jak hipodrom, kosmodrom, a zwłaszcza – sambodrom – nieodparcie narzuca myślenie o Erosie, erotyce na pokaz. Na wybiegu, w konfrontacji. Trudno nie ulec sugestii. Nawet, jeśli nie jest się osobą, której wszystko się kojarzy.
Ale to ślepa ulica. Kiedy patrzy się na Erodrom, widzi się coś innego.
To spektakl o telewizji. Wszystkich jej składnikach: nadawcy, komunikacie, kanale, kodzie i odbiorcy.
Nie o Erosie, erotyce i tak dalej.
Erodrom to show proponowane wyjałowionej emocjonalnie publiczności. Rzeczywiście,
w komentarzach z offu słychać jej mocno niewybredne teksty, które prawdziwe, choć dość niewyszukane pragnienia uczestników show opisują grubo, ale adekwatnie. Uczestnicy bowiem tej edycji Erodromu podobni są do oglądających ich widzów.
Równie prości – poprzestańmy na tym określeniu. Wnoszą do programu i sprzedają całą swoją intymność. W zamian pozyskują zapowiedź możliwości spełnienia marzeń (w tym show zauważa się skłonność do używania słów, które spłowiały do cna – marzenia – to jedno z nich).
Czarny oblech Strongman (Paweł Palcat), niebieska psychopatka Szeri (Magdalena Skiba) i czerwona konserwatywna lesbijka Ana (Joanna Gonschorek). Kolory plastikowych kostiumów (wytwór grupy Mixer) jednoznacznie charakteryzują postacie, tak jak i ich wypowiedzi, i marzenia. Rojenia czarnego Strongmana o ekscesach i dominacji odbijają się w serii jego pospolitych, przewidywalnych, więc zajętych i odrzucanych przez system logowania nicków: figura 69, Buhaj. Niebieska Szeri, zimna – samowystarczalna lalka – to damska wersja Narcyza. Jedynie czerwona Ana nie myśli wyłącznie o sobie, lecz o zmarłej żonie, którą usiłuje pochować jakąś szaloną i kosztowną futurystyczną metodą (zamrożenie głowy).
Ich marzenia, nie dość, że będą wystawione na pokaz – zostaną podeptane przez prowadzącego show Arystofallusa (Bartosz Bulanda) pomiatającego uczestnikami (podobny bardzo do Apolla z Furii).
Na dodatek Ana, Szeri i Strongman na wizji uzależniani od eliksiru i innych wynalazków – na użytek widowiska żałośnie zdradzą swoje małe intymności. Rzecz idzie dalej – w celu podniesienia atrakcyjności (czytaj: pobudzenia widowni) programu zaplanowane zostanie i zrealizowane przedawkowanie i w efekcie – śmierć uczestników.
I to jeszcze nie jest wstrząsające dość. Współprowadząca widowisko Lalalove – supersexrobot (Magda Biegańska) wygłosi w finale monolog, który bezlitośnie podsumuje telewizyjną publiczność: lubią plastik. Z przerażającym uśmiechem na części twarzowej.
Ta straszna, cyniczna ocena wskaże upodobanie do tandety. Niezdolność do przeżywania, rozpoznawania uczuć własnych i szacunku dla cudzych.
Trochę to jak widownia Truman Show Petera Weira – po wyjściu bohatera, czyli utracie obiektu dostarczającego powierzchownych i zakomponowanych, wyreżyserowanych wrażeń, obiektu podglądanego – widownia poszuka czegokolwiek, czemu byłaby gotowa natychmiast oddać na nowo swoją uwagę i czas.
Bo przecież nie emocje.
Coraz bardziej żałosne próby zaspokojenia pragnień odzieranych z prywatności i otumanionych generowanymi bodźcami bohaterów igrzysk zostają skomentowane szeregiem: ćpanie, ruchanie i mordobicie – publiczność jest wyraźnie znudzona.
Komentując w Posłowiu Piknik na skraju drogi Strugackich (1977r.) Stanisław Lem napisał, o ile pamiętam (komu ja pożyczyłem mój Piknik … ?), że cywilizacja wytwarzająca wszystkie te wykradane przez stalkerów przedmioty kłócące się z podstawowymi, w pojęciu Ziemian, prawami fizyki, nie zostawiłaby po sobie w kosmosie jakichś dzikich śmietnisk. Coś w kształcie noblesse oblige. Tak to jakoś zapamiętałem.
Innymi słowy – historia fajna, ale stoi na słabym założeniu.
5.0 cz.IV mówi zaś, że w czasie, w którym technika rozwinięta jest do tego stopnia, że buduje twory takie jak Lalalove i skafandry, które potrafią zawładnąć ciałem i umysłem – ludzkość popada w regres. Jednostka jest albo konsumentem tandety (widownia) albo psychicznym strzępem (uczestnicy Erodromu). Ewentualnie, rzadziej – panem sytuacji – jak Arystofallus, wykorzystującym obie strony zabawy do nabijania sobie kasy.
Ta część 5.0 chyba najmocniej stawia pytania o społeczeństwo. Więzi. O zwykłego człowieka: pielęgniarkę, fryzjerkę, studenta. Może Ana była fryzjerką, może studentem był Strongman, może Szeri pielęgniarką. Ale te społeczne kotwice nie trzymają. Tak naprawdę są nikim. Barwy kostiumów mówią o nich więcej, niż sami o sobie wiedzą: mrok, chłód, osamotnienie. Bez żadnych zabezpieczeń.
5.0 cz.IV proponuje spotkania ze zdegradowanymi, pogubionymi wrakami. Przyszłość jest matnią.
A ludzie pozbawieni są jakichkolwiek przejawów wiary w cokolwiek, choć jeszcze w pierwszym odcinku 5.0 w porywach buntu wobec Pani Prezydent astronauci posługiwali się, nadaremnie – imieniem Boga. Dlatego, kiedy rozpoznajemy w przerywniku programu sprymitywizowane kawałki Hymnu o miłości św. Pawła, brzmią jak żenada w najgorszym guście. W ogóle używanie pojęcia miłości w związku z tym show jest kompletnym nieporozumieniem. Straciło nieodwołalnie jakikolwiek sens (tak jak marzenia), a udział w Erodrom w dowolnym miejscu – po tej czy tamtej stronie ekranu, kamery czy gdziekolwiek – utrwala ten stan.
Ta jakaś przyszła telewizja – nie wiemy: żeruje na kalekach czy nieodwołalnie ludzi okalecza?

Strasznie smutne te wizje. Nie tylko dlatego, że wygranych w nich brak i nadziei.
Wziąwszy nasz świat, znajdujemy w nim przecież zapowiedzi takich przyszłych słodyczy jak powszechna zieloność, tolerancja, równość płci, wolność wyboru (oprócz patriotyzmu – be!, katolicyzmu – be!, konserwatyzmu – be! i jeszcze paru innych be!) – supermarket przyjemności!
Skąd więc ten pesymizm. I totalna kompromitacja ludzkości?
Może finał da choć okruch nadziei?

Adam Kowalczyk

 

 

 

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię