Dwa seanse

0
989

Kiedy Wałęsa Lech użył, dawno temu, słowa parambuła, zatrzymałem się na chwilę. Potem, ale niedługo później – zasunął pluralizmem.

I.

Też się zatrzymałem, ale na krócej.
Nie, żeby odmówić przewodniczącemu i następnie prezydentowi znajomości łaciny. Nie.
Jeszcze później pluralizm Wałęsy Lecha zadziwił mnie bardziej, kiedy ten uwalił rząd Jana Olszewskiego i pluralistycznie usiłował instalować pozostałości CA w Polsce jako spółki joint ventures albo nawoływał do powołania NATO-bis.

Teraz zatrzymał mnie Donald Te., kiedy stwierdził, że interesuje go sprawczość.
To się wykłada jako zdolność, dzięki której jednostka może oddziaływać na inne jednostki.
Z angielskiego – agency.
Że też Donalda Te. to interesuje, a nie mówił o niej, gdy miał warunki do realizowania sprawczości. Może odczuwał wówczas sprawczość i silnie doskwiera mu jej deficyt obecnie?
(Sprawczości! Ty jesteś jak zdrowie. Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił…)
Kto to wie?
W każdym razie wyjmowanie obcych wyrazów z różnych słowników spoza codziennego języka zawsze zastanawia i może znamionować nadejście czegoś nowego.

II.

Dwa filmy, które ostatnio obejrzałem sobie, tak się zaczepiają jakby. Matrix Zmartwychwstania oraz Wykopaliska, ale że Netflix nie tłumaczy na polski, więc pozostaje The Dig.

III.

Czwarty Matrix Warner Bros. Zmartwychwstania spodobał mi się, ale tylko trochę – z tego głównie względu, że sam wziął się w cudzysłów. Czyli wyzbył niemałej porcji powagi, co w naszych czasach linków, odniesień, memów, hipertekstów i relatywizacji wszystkiego – wraz z relatywizowaniem relatywizowania – bawi nieodmiennie.
Przynajmniej tych, którzy gustują w autocytatach z ludyczną intencją.
Posługuje się ponadto ten Matrix często metatekstowymi zapętleniami a na dodatek miejscami jest autoironiczny – naśmiewa się z sam z siebie. A przynajmniej – dystansuje.
Omija tym samym tamto trylogijne zadęcie i katastroficzno-zbawcze tony.
Kiedy Thomas Anderson okazuje się być pacjentem pedantycznego psychoanalityka z powodu urojeń, w których istniał jako haker Neo i bierze udział w firmowej naradzie, podczas której rozważa się propozycję Warner Bros. stworzenia nowej wersji gry o Matrixie – to jest to nawet zabawne.
Zabawa jednak kończy się, kiedy Anderson znów wybiera czerwoną kapsułkę. Zapowiada się więc, że znów będzie mordobicie i strzelaniny. Ale zaraz potem okazuje się, że jego kolejna wojna z Matrixem o ukochaną – ma się stać kolejną walką z całym systemem.
Oczywiście, że nie opowiem historyjki, bo jest równie fantastyczna jak poprzednie, co można prowadzić jeszcze bardzo długo w kolejnych Matrixach z intrygującymi ostatecznościowymi podtytułami: Matrix Ragnarök, Matrix Satori itp.
I, jak nadmieniłem, wiele jej elementów powiela się na dodatek w autoironicznych wariantach.
Przykładem może być rozgoryczony utratą swojej ułudy świetności i dostatku, cały w łachmanach Merowing (Lambert Wilson), który patetycznie (a przez to komicznie do kwadratu) biadoli i wyzywa na czym Matrix stoi Neo i całą jego ekipę.
Albo kiedy Neo otoczony zgrają botów usiłuje po swojemu odlecieć, porywając ukochaną Trinity i okazuje się, że to se ne wrati, i trzeba zwyczajnie wiać na motocyklu, widownia reaguje głośno i prawidłowo.
Motocykl to atrybut Trinity (Matrix Reaktywacja). W ten sposób Lana Wachowsky w Zmartwychwstaniach zupełnie zmienia perspektywę na feministyczną i „postempową”.
Choć bohaterem filmu zdaje się wciąż jest samiec Neo, jego moc przejmuje silniejsza odeń kobieta – Trinity. To ona uratuje ukochanego a niebo nad światem będzie wymalowane tęczami.
Dil Architekta i Wyroczni z Rewolucji okazał się chwilowy, bo kontrolę – przejął psychoanalityk, któremu zamarzyła się sprawczość. Ta też ostatecznie okazała się mirażem, bo duplikaty Neo i Trinity, które stworzył do kontrolowania Matrixa pozbawiły go i władzy, i złudzeń.
Sprawczość w ręce pań!
Chyba zamiast ironizowania na ograny już temat i postempowych ulepszeń fajniej się przeżywało dreszcze w tonacji cybernoir-fantasy.

IV.

Dig to zupełnie co innego. Historia jest oparta na faktach. Odkrycie w ziemnym kurhanie anglosaskiego pochówku w łodzi, w której pogrzebano znamienitość z VII wieku – to zdarzenie z Sutton Hoo, które zmieniło archeologię i postrzeganie historii Anglii sprzed okresu wikingów.
Spokój i dystynkcja tchnące z obrazu – urzekają. Koniec lat trzydziestych, kiedy jeszcze nie marzyły się nikomu rewolucje, jakie przeżywamy obecnie, choć widoczne były już na horyzoncie ich zapowiedzi w postaci II wojny światowej – rewolucje społeczne, kulturowe, technologiczne czy gospodarcze.
Jest rok 1939. Tu mamy zgodę na społeczne hierarchie, uznanie nadrzędności władz i afirmacja własnego miejsca wśród ludzi. Co nie oznacza utraty poczucia wartości i godności. Są też następstwa tego w postaci rozczarowań i satysfakcji przychodzących późno, w publikacjach lub wcale.
Amator-archeolog Basil Brown (Ralph Fiennes) podejmuje się rozpoznać dziwne kopce w dobrach uroczej wdowy Edith Pretty (Carey Mulligan). Pomału okazuje się, że rzetelnie robiąc swoją robotę, przyczynia się do odkryć wpływających na pogłębienie historii Anglii.
Odkrycia z Sutton Hoo są dla śmiertelnie chorej Lady Pretty powodem przygnębienia.
Oto przemijamy i nie pozostaje po człowieku nic.
Basil Brown, zatrudniony przez nią archeolog-amator nie zgadza się – oto istniejemy wiecznie, a każdy odcisk dłoni w odkryty prastarych jaskiniach jest tego świadectwem.
Nazwisko Browna wbrew woli Lady Pretty przez długie lata przemilczane przez British Museum, któremu podarowała znalezisko i odkryte w nim skarby, zostało w końcu ujawnione.
Niejako w zgodzie z jego poglądem o czasie i trwaniu.
Film zamykają fragmenty przemówienia premiera Chamberlaine’a z 3 września 1939 roku ogłaszającego Anglii wojnę z III Rzeszą. Ładnego, ale, jak wiadomo – nie przynoszącego niczego ani Europie, ani Anglii. O sprawczości w ogóle nie było wówczas mowy.
A kiedy pod 10 Downing Street zameldował się Churchill – obiecał Anglikom tylko krew, znój, łzy i pot, i nie roił o władzy oddziaływania na jednostki.
Dig
to piękny obraz w sztafażu tweedów, nieaerodynamicznych aut, oczytania, solidnych manier i powściągliwości, jakich dzisiaj tak niewiele.
Nie ma tu wypowiadanych niepotrzebnie słów i paplania, kiedy lepiej milczeć.
Ani narzucania się, kiedy lepiej odejść.

Polecam.

Adam Kowalczyk

Zostaw komentarz

Proszę wpisz swój komentarz
Proszę wpisz swoje imię